Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Wycofujemy się pod własnym ogniem

Treść

Z gen. bryg. rez. dr. inż. Tomaszem Bąkiem, szefem Oddziału Szkolenia Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe podczas misji stabilizacyjnej w Iraku w 2004 r. i zastępcą dowódcy polskiej brygady (2005-2006), rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Przypomina Pan sobie sytuację, w której na misji zginęło jednorazowo aż pięciu naszych żołnierzy?
- Mieliśmy podobną sytuację w Iraku, kiedy międzynarodowa grupa saperów (dwóch Polaków, dwóch Litwinów i chyba jeden Estończyk) pracowała w byłych irackich magazynach uzbrojenia, gdzie rozbrajała pociski moździerzowe i wywoziła je do wysadzania. Przeciwnik ostrzelał tę grupę saperów z moździerza, powodując wybuch pocisków. Wtedy w jednym ataku zginęło także pięciu żołnierzy, ale, jak mówię, nie wszyscy byli Polakami.
Nakłady na kontyngent w Afganistanie zostały ograniczone aż o połowę.
- Z pewnością cięcia budżetowe mają na to jakiś wpływ, chociaż trzeba przyznać, że generalnie sprzęt, który znalazł się na misji, jest najlepszym, jaki nasza armia posiada. Taki sprzęt był tam wysyłany, nawet jeśli działo się to kosztem naszych jednostek w kraju. Inna sprawa, czy to jest najlepszy sprzęt, o jakim byśmy marzyli na misji. Sytuacja ekonomiczna kraju i szczupłość środków finansowych nie pozwalają na zakup dostatecznej ilości dobrego sprzętu. Wniosek z tego jest jednak następujący: jeśli porywamy się na tego typu duże, skomplikowane operacje przy udziale ponad 2,5 tysięcy naszych żołnierzy, to musimy liczyć się z bardzo poważnymi kosztami. Te pieniądze trzeba znaleźć, czy się to komuś podoba, czy nie. Na misjach nie może być mowy o oszczędzaniu, niedopuszczalna jest również sytuacja, że na coś czekamy rok czy półtora. Jeśli jakiś sprzęt potrzebny jest na misji, to musi być zakupiony natychmiast. Problem polega bowiem na tym, że terroryści - czy ci, którzy atakują polskie siły, jakkolwiek byśmy ich nie nazwali - zaczynają być dobrze wyspecjalizowani. Widzą, w jaki sposób się ochraniamy, jak się zabezpieczamy. W tej chwili rosomaki nie są do końca bezpiecznym środkiem transportu. Jak pan wie, wiele razy dokonywano na nie zamachu. Na początku, kiedy pojawiły się w Afganistanie, były skuteczne, natomiast w tej chwili jest coraz gorzej.
Co Pan ma na myśli?
- Przeciwnicy stosują już takie ładunki, którym ciężko przeciwstawić się czymkolwiek. Jeśli ktoś stosuje na przykład system dziesięciu czy iluś tam pocisków 122-milimetrowych, złożonych w jedną całość, to nie ma takiej możliwości, żeby ktokolwiek mógł przeżyć, nawet będąc w transporterze. Jeśli nawet ten transporter nie ulegnie zniszczeniu, wystarczy, że przekoziołkuje pięć czy sześć razy. Wyobraża pan sobie, jak wygląda ktoś, kto znajduje się w środku koziołkującego opancerzonego transportera?
Załoga transportera jest bezradna wobec miny-pułapki?
- Teoretycznie w momencie, kiedy najedzie już na nią, tak. Cała rzecz polega na tym, żeby tak przeciwdziałać, tak prowadzić patrole, aby uniemożliwić stronie przeciwnej zakładanie takich ładunków. Chodzi o częstotliwość tych patroli i ich skrupulatność. Drugą sprawą są metody rozpoznania i wykrywania takich środków bojowych. Jeśli mówimy o środkach minowych, które są zakładane i odpalane drogą elektroniczną, to można je zakłócić. Nasze pojazdy w Afganistanie posiadają odpowiednie urządzenia zakłócające.
Chodzi o zagłuszarki?
- Tak. One uniemożliwiają elektryczne czy elektroniczne odpalenie ładunku. Ale siła ładunku jest tak duża, że praktycznie nie ma takiej możliwości, żeby się przed miną obronić, albo jest to bardzo trudne. Nawet jeśli są to pojazdy typu: M-ATV, rosomaki czy jeszcze inne środki, które mamy od Amerykanów. Więc główne zadanie to przede wszystkim aktywne rozpoznanie. Co prawda niektóre kontyngenty - nie mówię tu o naszym - popełniały błędy, bo zamykały się w swojej bazie i przestawały w ogóle patrolować na zewnątrz strefę. Mówię tu o kontyngencie bułgarskim w Iraku. Powodowało to, że przeciwnik miał pole do popisu i mógł swobodnie zakładać ładunki wybuchowe, bo nie ukrywajmy, założenie takiego ładunku też trwa określony czas. To nie jest tak, że można sobie swobodnie przyjechać ciężarówką, przywieźć na przykład kilkanaście pocisków 122- czy 150-milimetrowych i poukładać je bezpiecznie, jeśli wojska sojusznicze prowadzą rozpoznanie, patrole, a więc działalność aktywną na zewnątrz. Problem pojawia się też wtedy, gdy patrol ma iść w teren, którego nie zna.
Co wtedy się dzieje?
- Wtedy, niestety, trzeba liczyć się z podobnymi okolicznościami, jakie spotkały teraz naszych żołnierzy. Dlatego tak ważną rolę stanowi dokładne rozpoznanie, nawet przy użyciu psów. Sami Rosjanie po swojej interwencji w Afganistanie stosowali je do wykrywania ładunków wybuchowych. Mówiło się, że kolumny logistyczne maszerują tzw. psim tempem, bo z przodu kolumny maszerował pies. Psy najszybciej wykrywają tego typu ładunki, bez względu na to, czy są odpalane elektronicznie, czy ręcznie.
Ale częste patrole na misjach wymagają odpowiednich sił wsparcia?
- Na pewno. Dlatego teraz zacznie się najtrudniejszy okres, gdy rozpocznie się powolne wycofywanie polskiego kontyngentu. I o ile cały proces wycofywania będzie odpowiednio zaplanowany przez specjalistów, to trzeba mieć świadomość, że żołnierze muszą mieć wtedy zmniejszone zadania. Nie można realizować tych samych zadań przy mniejszych ilościach sił, bo wtedy będzie to skutkować tego typu zamachami. Będzie mniej patroli, mniej działalności aktywnej na zewnątrz, co może powodować większe narażenie życia naszych żołnierzy i naszego personelu. Samo wycofanie jest bardzo trudnym manewrem, dlatego że wiemy, iż w Afganistanie sytuacji stabilnej nie ma. Skoro do 2014 r. mamy zmniejszyć czy całkowicie zakończyć naszą aktywność w Afganistanie, to będzie trzeba praktycznie wycofywać się pod osłoną własnego ognia. Będzie to wymagało dużych umiejętności i dużej sztuki. Nasi żołnierze będą mieli najtrudniej, bo przeciwnik nie jest głupi i obserwuje, co się dzieje. Ma swoich informatorów, swój wywiad. To nie jest "głupi talib", biegający w koszuli z kałasznikowem w zębach, tylko grupa odpowiednio kierowanych ludzi. Tego przeciwnika musimy traktować bardzo poważnie, w przeciwnym razie skutki tego mogą być tragiczne.
Jak MON powinno zabezpieczyć naszych żołnierzy, by nie doszło do podobnych tragedii?
- Tu nie tyle jest rola ministerstwa, co dowodzących w Afganistanie. Rolą dowództwa operacyjnego będzie odpowiednie zaplanowanie naszego wycofania się. Myślę, że nasze wojsko jest to w stanie zrobić, bo ma doświadczenie z innych misji, m.in. z Iraku. Oczywiście tam muszą paść konkretne propozycje przekazywania odpowiednich stref odpowiedzialności, musi też być ścisła współpraca z afgańskimi siłami bezpieczeństwa, które będą zobligowane do tego, by nas również wesprzeć podczas wycofania i zabezpieczyć operację. Będziemy im musieli zaufać, nie ma innego wyjścia.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik
Czwartek, 22 grudnia 2011, Nr 297 (4228)

Autor: jc