"Wybrałem walkę, a w walce się przegrywa..."
Treść
Próba odczytania biografii Zbigniewa Herberta Ewa Polak-Pałkiewicz Ze wspomnień o Zbigniewie Herbercie wyłania się obraz człowieka mężnego - ale gdzie mu do postaci spiżowej! - przy tym ciepłego, lgnącego do ludzi, nigdy nieulegającego goryczy. Człowieka, który jednak do końca życia nosił w sobie niezabliźnioną ranę, zadaną przez kłamstwo, które wtłoczono do Polski pod postacią śmiercionośnej machiny. I mimo że z czasem robiła się rozklekotana, wypadały śrubki, rdzewiały i gięły się sprężyny, coś się ciągle kopciło i śmierdziało, każdemu uczciwemu człowiekowi potrafiła celnie, prosto pod serce, wbić żelastwo upokorzeń. "Z ułamków czasu, z ogryzków wolności jeszcze raz próbuję zbudować zamek nazywany: wewnętrzna niezależność", pisał w grudniu 1953 roku "oddany uczeń Zbigniew Herbert" do swojego mistrza i nauczyciela, prof. Henryka Elzenberga. Profesor, wykładowca filozofii i historii literatury na uniwersytecie toruńskim, myśliciel i erudyta, miał przez krótki czas, niedokręconej jeszcze na uczelniach wyższych śruby, nieliczne seminarium złożone ze studentów, których sam wybierał. Zbigniew Herbert, jego najlepszy student, znalazł się tu m.in. z Bogusławem Wolniewiczem. Listy, pisane do prof. Elzenberga już po wyjeździe z Torunia, są dziennikiem duszy poety. O tym, że w ponurych czasach stalinowskich zmagał się ze sobą w duchowych zapasach, nie wiedział prawie nikt z jego wielu ówczesnych przyjaciół, kolegów, kompanów. "A Zbyszek wnosił w te ponure lata helleński uśmiech, cięty dowcip ze szczyptą attyckiej soli, swobodę i wdzięk patrycjusza. Był stoikiem i epikurejczykiem, polskim Petroniuszem, z wyjazdem którego odeszło piękno i wdzięk", wspomina Zbigniewa Herberta na kartach książki Joanny Siedleckiej, Jan Adamski, aktor i pisarz, kolega ze studiów na UJ, które poprzedzały okres toruński. Książka "Pan od poezji" nie ma odpowiedników w polskiej prozie biograficznej. Jest bardzo kobieca. Starannie skomponowana, drobiazgowa. Choć czasem przytłaczająca mnogością szczegółów odnoszących się do pobocznych wątków. Ale w tym swoistym koronczarstwie tkwi też jej urok. Świadectwa osób z najróżniejszych środowisk, które były Herbertowi bliskie lub które obserwowały jego drogę, układają się w przejmujący obraz owego "skarbca wszystkich nieszczęść", jak nazywał Polskę. Wyjątkowego kraju, w którym ludzie do walki z najazdem barbarzyńców sposobią wszelki oręż. Próbują ich dopaść po domowemu, chałupniczo, stosując bierny opór, odcięcie od całego oficjalnego życia i zadekretowanej "kultury", ale też poprzez prywatną, dobrze przemyślaną dywersję, morderczy dowcip, ostrą artylerię ironii, czy wreszcie heroicznie, poprzez walkę z bronią, więzienia, emigrację, manifesty, listy protestacyjne. I pisanie "Raportów z oblężonego Miasta". Coś, co miało przynieść przede wszystkim odpowiedzi na pytania dotyczące mało znanych obszarów biografii Herberta, staje się w książce Joanny Siedleckiej dramatycznym zapisem etapów sowietyzowania polskiego życia. Bo pytania o koleje życia poety nie dadzą się sprowadzić do losów jednego człowieka. Powstał rozległy, wielobarwny fresk o naszej najnowszej historii. Wiele tu dygresji, drobiazgów, anegdot, które mówią o klimacie tamtego życia. Opowieść zaczyna się we Lwowie, dosłownie na chwilę przed wkroczeniem Sowietów. (Obraz Lwowa niczym zatopiony w szkle, barwny i piękny owad.) Kończy się przy łóżku umierającego w warszawskim szpitalu poety. Czym był tamten Lwów? Czym była przedwojenna szkoła? Czym był Lwów dla Herberta i dlaczego - poza dwoma wierszami - o nim nie pisał? Dlaczego w czasach stalinowskich zapisał się do Związku Literatów Polskich? Dlaczego z niego wystąpił? Dlaczego drukował w PAX? Dlaczego tyle lat spędził za granicą? Dlaczego ciągle stamtąd wracał? Dlaczego zrywał wieloletnie przyjaźnie? Dlaczego pod koniec życia, w latach 90., tak gwałtownie zaangażował się w publicystykę, której nigdy wcześniej nie uprawiał? Dlaczego narobił sobie wrogów właśnie wtedy, gdy mógł - wielbiony w Polsce, podziwiany na Zachodzie - zbierać owoce sławy? Książka Siedleckiej "nie dopowiada" do końca tej biografii. Jest jak życie - pewne wątki się rwą, tu i ówdzie połyskują białe plamy, nie wszystko można nazwać. Duża część jej rozmówców - a są tu, prócz pisarzy, urzędnicy, filozofowie, aktorzy, naukowcy, najczęściej outsiderzy, ludzie wyrzucani za burtę, na tym czy innym etapie dziejów PRL - toczyła przez długie lata swoje prywatne wojny z komunizmem. Z tych wspomnień wyłania się obraz człowieka mężnego - ale gdzie mu do postaci spiżowej! - przy tym ciepłego, lgnącego do ludzi, nigdy nieulegającego goryczy. Człowieka, który jednak do końca życia nosił w sobie niezabliźnioną ranę, zadaną przez kłamstwo, które wtłoczono do Polski pod postacią śmiercionośnej machiny. I mimo że z czasem robiła się rozklekotana, wypadały śrubki, rdzewiały i gięły się sprężyny, coś się ciągle kopciło i śmierdziało, każdemu uczciwemu człowiekowi potrafiła celnie, prosto pod serce, wbić żelastwo upokorzeń. I nie były to jedyne rany - dokuczały też inne. Te, często na pierwszy rzut oka niewidoczne, zadane przez wojenny i powojenny rozpad kryteriów moralnych, bez których chwiały się losy wielu polskich rodzin. Z powodu tych ran rozpadały się rodziny, na pierwszy plan osobistego życia wybijały się psychiczne uzależnienia. Zbigniew Herbert - jak notuje, z przesadną niekiedy sumiennością, autorka "Pana od poezji" - nie był od nich wolny. Stanowią one lejtmotyw całej książki, i jest to jej największa słabość. Przypomina to obsesyjne odsłanianie kurtyny, by przyłapywać głównego bohatera na wycieraniu nosa czy opróżnianiu kosza na śmieci. Publiczne roztrząsanie osobistego życia znanych postaci jest irytującą modą ostatnich lat. Jako jedna z najbardziej dotkniętych tymi zranieniami wyłania się z kart "Pana od poezji" grupa literatów, i to wcale nie tylko tych, którzy robili w komunizmie spektakularne kariery. Choć przecież w tych czasach sama możliwość druku pociągała za sobą konsekwencje, które okazywały się, wcześniej czy później, daleko idące. Siedlecka nie oskarża, ale i nie usprawiedliwia. Starannie i metodycznie, z niedyskretną wnikliwością reportera, bezwzględnego w tropieniu każdego śladu słabości i zniewoleń, pyta i wsłuchuje się w niesamowity scenariusz ludzkich dramatów i "komedii ludzkich" czasu wielkiego moralnego zamętu. Czasu, w którym jednym ruchem topora próbowano amputować przeszłość, odciąć Polaków od ich historii sprzed 1945 roku. I zarazem - od właściwej dla naszej religii moralności. Jedną z ról - może ciekawszą od innych, tragiczną, pełną dramatycznych zwrotów w akcji, którą dyktował wspólny wszystkim Polakom scenariusz, utworzony gdzieś daleko - przyciszonym głosem, z lekko ironicznym uśmiechem, z dystansem do samego siebie, odegrał Pan Cogito. "...bijąc na oślep rozpaczą o rozpacz..."1 Przez prawie dwa lata, 1949-1950, Zbigniew Herbert, wówczas pomiędzy studiami, mieszkający w Gdańsku u rodziców, wygnańców ze Lwowa, pracował na posadzie kierownika biura oddziału gdańskiego Związku Literatów Polskich. "Ten oddział był jak wagon pociągu ewakuacyjnego - wspominał po latach. - Starsi już przeważnie panowie i damy [Maria Horska-Szpyrkówna, Eugenia Kobylińska, Malwina Szczepkowska, Zofia Meisnerówna, Janusz Stępowski - przyp. EPP] z Wilna oraz okolic, przez okrągły rok chodziły w futrach w stanie pogotowia przed najbliższą wywózką, bo trudno pomyśleć, by władza, która wie wszystko, nie wpadła na trop ich książek napisanych w czasach krwawej sanacji, owych 'Kto to jedzie na kasztance', 'My pierwsza brygada', 'Oczy Marszałka', 'Ziutek'. Żadne wydawnictwo nie podpisywało z nimi umów, jako sekretarz oddziału, wraz z damą wielkiego serca Haliną Misiołkową, organizowałem wieczory autorskie, by wesprzeć moralnie i finansowo rodaków znad Niemna". Ale nie ograniczał się do wieczorów autorskich. Monitował władze o przydział pianina i radioodbiornika dla Związku. Sporządzał sprawozdania. Organizował wyjazdy pisarzy "w teren" w ramach "akcji odczytowej". Gdańskie biuro pracowało pełną parą, bo władze potrafiły sypnąć groszem, by nieść kaganek oświaty do robotników i chłopów. Akcja odczytowa, niczym wykopki w PGR, wymagała pełnej mobilizacji - licznej załogi, gotowej pracować i w słońce, i w deszcz. Sam Herbert był wówczas członkiem - kandydatem Związku, ze względu na nikły jeszcze dorobek literacki. Ale do Związku nie wstąpił. Nie zdążył. W kwietniu 1951 r. skierował do Zarządu prośbę o skreślenie go z "listy członków - kandydatów", powołując się na zły stan zdrowia. W liście do Jerzego Zawieyskiego pisał o tej decyzji: "Krok zasadniczy i trudny. Wymaga przestawienia całego życia. Pożegnania się z nadziejami, prawie pożegnania z młodością. Odczuwam gwałtowną potrzebę odcięcia się od tego, co złe. (...) Kochany Panie, list krótki, nieudany, smutny"... O tym, co się wydarzyło, zdał relację po trzydziestu latach w wywiadzie dla studenckiego tygodnika "itd.". W ramach zbliżania pisarzy do życia w realnym socjalizmie zabrano go na "akcję niszczenia kułaków": "Przychodziły po prostu bojówki tak zwanych robotników, którzy nie byli robotnikami, i rabowali dobytek wrogów klasowych, zabierano wszystko. Zboże ładowano w furmanki, które stały potem na śniegu i deszczu, zboże niszczało, to była ekonomiczna cena historycznego eksperymentu". I on, jako "literat" pośród tego nieszczęścia. Wstawił się za kobietą nazwiskiem Malcowa, która strasznie rozpaczała, została sama z dzieckiem, szła zima. Poprosił u organizatorów akcji o litość dla niej, o worek zboża. Chciał nawet napisać reportaż do gazety, byleby dali to zboże. "Wytłumaczono mi, że nie rozumiem dialektyki historii. Potem doszła do mnie wiadomość, że Malcowa powiesiła się. Odkleiłem fotografię. Oddałem legitymację. Poszedłem na dno". Fakt był szeroko znany i komentowany w środowisku literackim Wybrzeża - "jakże niewielu miało odwagę tak postąpić", wspomina Włodzimierz Wnuk, kolega z oddziału. Centrala, czyli Zarząd Główny ZLP, domagała się natychmiastowych informacji, co z Herbertem, gdzie jest, co robi, czy przeniósł się, czy już go skreślono. To był okres szczytu terroru i zarazem apogeum socrealizmu; pisarze zakasywali rękawy do pracy. Tych, którzy nie wywiązywali się z zadań, nie wydali w porę przynajmniej dwóch książek, indagowano, dawano do zrozumienia, że są obserwowani, że muszą się poprawić. "Państwo wiele wtedy literatom dawało", mówi w książce Siedleckiej Paweł Hertz. "Chciało wiedzieć - komu, bo kto płaci - wymaga". (W 1990 roku, w liście do Stanisława Barańczaka Herbert wrócił do tego wątku: "Pisarze współcześni (ale wyłącznie ci akceptowani przez władzę), zarabiali i żyli w warunkach, o jakich się nie śniło ich zachodnim kolegom. Ale cena, jaką musieli płacić, była słona i ograniczała się przynajmniej do konformizmu i nie mieszania się w sprawy i decyzje Partii".) Większość członków oddziału gdańskiego miała też na swoim koncie po kilka tysięcy wieczorów autorskich, gdzieś tak po dwa, trzy, bo z nich żyli. "Z wyjątkiem właśnie dwóch Zbyszków - mnie i Herberta", wspomina Zbigniew Szamański. Taki był początek "kariery" poety w PRL. Torfiarz - egzystencjalista2 Dwa lata później, po licznych zmianach adresu i pracy, które przypominały ucieczkę rannego jeńca, który wytrwale kluczy, by zatrzeć za sobą ślady, ale w głębi duszy wie, że krew i tak zostanie znaleziona, na kamieniach i pniach drzew - zatrudnianie się na etatach było obowiązkiem obywatela PRL - Zbigniew Herbert, niedoszły literat, zaczął pracować w Torfprojekcie, biurze ekonomicznym "przemysłu torfowego". Przedtem było przymieranie głodem, mieszkanie kątem w wynajmowanych z przyjaciółmi pokojach, najścia milicji i eksmisja w rejony podwarszawskich komórek, gdzie zza ściany dochodziły odgłosy inwentarza. (Ale sam poeta nie lubił do tego wracać. Jak pisał z Paryża w 1990 roku do Stanisława Barańczaka: "Nigdy nie lubiłem stroić się w szaty męczennika, głodomora, a zwłaszcza pokrzywdzonego, gdyż wybrałem walkę, a w walce się przegrywa".) Ten "czynny nonsens", jak nazywał konieczność lądowania na najdziwniejszych posadach, zaczął go bawić, choć nie wszystko było do śmiechu. W Torfprojekcie "praca jest bardzo miła", pisał z sarkazmem w liście do Haliny Misiołkowej, "jak teraz, kiedy piszę list do Ciebie firmowym piórem, atramentem, na firmowym papierze, niespołecznie, brakoróbczo wykorzystując czas pracy na rzeczy nie mające z torfem nic wspólnego". Przy biurku prowadził obserwacje. "Ten pan, który siedzi bokiem do mnie i nie przeczuwa, że jest teraz modelem, to dr. S, typ wytwornego wyższego urzędnika, bardzo ładnie podpiera ręką głowę, głos spokojny i ciemnobrązowy. Chłodny, ironiczny, znudzony torfem, ale nie życiem, gdyby tylko ono zechciało być inne. Ten przy oknie to inż. S o twarzy Wielkiego Księcia Konstantego, zdecydowanym sposobie stawiania nóg, w ogóle idzie za nim zapach koszar. On będzie wkrótce moim szefem. Trzeci to mgr J. Zanim spadł tutaj, był w piśmie zwanym buńczucznie 'Wolnomyśliciel'; był to, jak sobie wyobrażam, organ podający w wątpliwość istnienie 7 chórów anielskich, natomiast upierający się przy małpim pochodzeniu człowieka. Ma twarz Voltaire'a, uśmiecha się lisio i lubi urzędowanie (to już, uważam, jest skazą). Oto, jak widzisz klatka, w której mnie zamknięto...". Przy "małpim pochodzeniu człowieka" gwiazdka i pod spodem słowa: "ja się z tym zgadzam, ale jak to się robi, jest bardzo ważne...". Te uwagi może nieprzypadkowo znalazły się w liście do bliskiej mu uczuciowo osoby. W tym samym czasie zwierzał się swojemu mistrzowi, prof. Henrykowi Elzenbergowi. "...komunikuję, że trwam w pogłębiającym się kryzysie z ortodoksyjną i oficjalną warstwą katolicyzmu. To, co Eliot wyobraził w jednym ze swoich wierszy pod postacią hipopotama w błocie, o którym trzeba pamiętać, albo raczej wierzyć, że będzie kiedyś grał w niebie na harfie - to właśnie sprawia mi najwięcej kłopotu. Zacząłem tedy kombinować moją własną, kieszonkową religię, jakiś, pożal się Boże, deizm osiemnastowieczny. Przeraziłem się tych wyników, które początkowo miałem zamiar ująć w formę systemu. Cóż zrobić z tym bagażem religijności, iść samemu ciężko, a żaden środek lokomocji nie odpowiada w pełni (...) A przy tym wszystkim nie bardzo odpowiada mi koncepcja prywatnej religii (rozmowa z Absolutem na migi) i potrzeba mi gestu sakralnego, dymu i beku zwierząt ofiarnych". - pozwól o Panie (....)żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia3 Wielu myśli o Zbigniewie Herbercie jako o chrześcijaninie. W życiu i w twórczości opowiadał się po stronie skrzywdzonych. Udzielał czynnej pomocy tym, którzy byli prześladowani. Znane jest też jednak stwierdzenie poety: "Ja jestem rzymski katolik, ale bardziej rzymski niż katolik" z "Hańby domowej". Pochodzący z religijnego domu, w życiu dojrzałym na długi czas rozstał się z praktykami religijnymi, nie przestając jednak w swej twórczości stawiać pytań Bogu, nie unicestwiając sumienia. Profesor Krzysztof Dybciak na kartach książki J. Siedleckiej przypuszcza, że to "silne poczucie winy było przyczyną podejmowania w poezji zagadnień etycznych, co rzadkie i co m.in. przyniosło mu światowe powodzenie, a pod koniec życia objawiło się w moralistyce politycznej". A o listach do Haliny Misiołkowej mówi: "wiele ich fragmentów to świetna medytacyjna proza, a w pewnym sensie także katolicka - o winie, grzechu, modlitwie, jakiej niewiele mieliśmy we współczesnej polskiej literaturze". Można też chyba zaryzykować myśl, że właśnie obserwowanie z bliska twarzy barbarzyńców depczących prawa moralne i kulturę łacińską, w jakiej Herbert wzrastał i którą żył, a której częścią jest polska tożsamość kulturowa, nie pozwoliło mu odejść od chrześcijaństwa. W okresie stalinowskim, który był zarazem początkiem owego kryzysu wiary - o tym jednak na próżno szukać w książce Joanny Siedleckiej, choć z pieczołowitością odnotowane są tu wszystkie libacje alkoholowe, w których uczestniczył poeta - starannie dobierał lektury, w dużej mierze pod wpływem prof. Elzenberga, chrześcijanina bliskiego katolicyzmowi, ale - jak sam lubił podkreślać - "heretyka". Były wówczas wśród tych książek dzieła kardynała Newmana, "ukochany Błażej [Pascal]", św. Augustyn, Biblia "w cudownym tłumaczeniu ks. Wujka". W jednym z listów do Haliny Misiołkowej z 1951 r. poeta pisał: "Chrześcijaństwo zakłada właśnie ideał człowieka, który żyje w zgodzie z Naturą tj. otaczającym go światem i z Bogiem. Chodzi o to, aby nasza zgoda z naturą nie polegała na ułatwionej moralności i pogoni za szczęściem ( - sumą przyjemności) Zdaje mi się, że nie jest ważne to, co się z nami dzieje, ale ważne jest to, czemu jesteśmy. A to całkiem nie zależy od naszej siły, urody, szczęścia, bogactwa, ale od odkrywania w sobie tajemniczej substancji człowieczeństwa. I wydaje mi się także, że są dobra, które można kupić tylko za cenę cierpienia. Tak jest z macierzyństwem, miłością, świętością. Tak jest z naszą sprawą główną, z naszym zbawieniem. Dlatego cierpienie jest moją siłą". "Odkrywanie tajemniczej substancji człowieczeństwa" jest obecne w jego gestach wobec przyjaciół lub ludzi, których darzył szczególnym uczuciem. Do nich należał rosyjski poeta Josif Brodski. Ten sam, którego władza sowiecka oskarżyła w 1964 r., że uchyla się od pracy, a on bronił się, że "jest z zawodu poetą i tłumaczem". "A gdzieście nauczyli się, żeby być poetą" - naciskał sędzia. "Nie myślałem, że można to zdobyć wykształceniem. Myślę, że to... od Boga". 9 marca 1996 r. Zbigniew Herbert zamówił Mszę św. w intencji Josifa Brodskiego. Odczytano wówczas jego słowa: "Wraz z nieliczną garstką największych twórców XX wieku Josif Brodski wiernie stał na straży słowa, strzegł jego powagi i godności. Władał nim mistrzowsko, z siłą i precyzją, aby stawić opór kłamstwu i barbarzyństwu. Pamiętajmy o nim z wdzięcznością, za to, że prowadził nas do tych - znanych tylko wielkim poetom - miejsc, Gdzie piękno łączy się z dobrem Zachwyt z dziękczynieniem Cierpienie z nadzieją Zgromadzeni tutaj z kapłanem przy Świętej Ofierze prośmy o spokój duszy dla naszego brata Josifa, o wieczny odpoczynek i wiekuiste światło". "...lecz przeciwników mieliśmy - przyznasz - nikczemnie małych"4 Czym innym wreszcie, jeśli nie wiernością chrześcijaństwu, była Herbertowska "odmowa, niezgoda i upór" wobec kłamstwa. Postawa, która zamykała drogę do posad i tytułów, która nie pozwoliła na przyznanie mu Nagrody Nobla (obdarowano nią komunizujących Czesława Miłosza i - właśnie wtedy, gdy poważną kandydaturą wydawała się kandydatura Herberta - Wisławę Szymborską). Postawa tak drażniąca niegdyś bliskich mu ludzi z KOR i całą poprawnie polityczną śmietankę artystyczną Warszawy, która podniosła wielki krzyk, gdy okazało się, że ocena komunizmu i kolaborujących z systemem pisarzy, zawarta w wywiadzie udzielonym Jackowi Trznadlowi w "Hańbie domowej", nie była jakimś niewiele znaczącym w jego biografii incydentem. Że Zbigniew Herbert w ostatniej dekadzie życia nie zamierza ułożyć się ze środowiskiem Adama Michnika (niegdyś nazywał go "człowiekiem naprawdę wolnym" i uważał niemal za swego duchowego syna). Że nie przeprosi go i nie odwoła swoich cierpkich sądów na jego temat. Trzeba przyznać, że walka o to trwała do ostatniego dnia życia poety. Jej opis powinien wejść na trwałe do historii zmagań z komunizmem. Ale także można go uznać chyba za rzadki w naszej współczesnej biografistyce, najprawdziwszy opis kuszenia, walki o duszę. Od czasu powrotu do Polski z ostatniej wyprawy na Zachód, w 1990 roku, Zbigniew Herbert odnalazł się w roli, której "środowisko" się po nim nie spodziewało. A na pewno nie tak zagranej - życiem. Kalendarium tych lat jest bodaj najlepszą częścią książki Joanny Siedleckiej, gdyż jest świadectwem wyjątkowo dziś zakłamywanej najnowszej historii, toczącej się w cieniu zakulisowych umów partnerów Okrągłego Stołu. Ostry atak propagandy, zatrutych jadem "pojednania" gazet, nadętych okrągłostołowym gazem "kompromisu", przetrąconych "grubą kreską" - gilotyną wolności słowa, odpierały jedynie pojedyncze, niskonakładowe pisma antykomunistyczne, wśród których prym wiódł "Tygodnik Solidarność". Właśnie na "Tysol" padł wybór Herberta. To nie był wybór człowieka zajętego swoim bel esprit, lecz decyzja doświadczonego stratega, który obmyśla najskuteczniejszy atak. Ciężko już wówczas chory i całymi tygodniami nieopuszczający łóżka, sięgnął po broń krótką, ale celną. W liście do Marii Oberc, przyjaciółki prof. Izydory Dąmbskiej, w 1996 roku pisał: "...[my] niewielka część tych, którzy nie chcą żyć na kolanach, my niedostrzeleni, posługujemy się anachronicznymi tablicami wartości. Nie chciałbym się 'na starość dopasowywać', ale 'staram się patrzeć zimno prawdzie w oczy'. Prowadzi nas na sznurku ta koalicja spryciarzy, a my w kółko o Bogu, Ojczyźnie i Honorze. To bardzo ładnie, ale 'nie lubię moralnych zwycięstw', trzeba zmieniać realny układ sił". Zaangażował się w publicystykę wyjątkowo radykalną. Udzielał wywiadów, pisywał felietony, komentował, oceniał. Spieszył się. Podpisał również apel "Arki" o dekomunizację elit rządzących III Rzecząpospolitą. Jako pierwszy stanął w obronie skazanego na śmierć przez komunistów Ryszarda Kuklińskiego - jego list otwarty w tej sprawie zignorowany został przez ówczesnego prezydenta L. Wałęsę. Wypowiadał się zdecydowanie na temat Czeczenii - na dwa dni przed śmiercią prezydenta Dudajewa napisał do niego list, organizował na rzecz Czeczenii wielki koncert. Podpisywał petycje Ligi Republikańskiej w sprawie Pyjasa i o odtajnienie akt UB. Grzegorz Wąsowski, współautor albumu "Żołnierze wyklęci": "Uważał siebie za niegodnego, który ocalał, ich [żołnierzy antykomunistycznego podziemia, AK-owców - EPP] rzecznika, stróża. Oni byli jego partią - poległych i rozstrzelanych 'zdradzonych o świcie', którzy, jak w 'Prologu' nieubłaganie patrzyli mu w oczy". Nawet bliscy przyjaciele uważali, że zwariował. Garstka nielicznych towarzyszyła mu wysyłanymi regularnie sygnałami przyjaźni i wsparcia - już wówczas prawie nikogo nie przyjmował, krępował się fizycznej słabości. Jolanta Nowakowska: "Wszystko, co mówił, nie było ogólnikowymi tyradami bez argumentów, przeciwnie - rozsądne, precyzyjnie uzasadnione, sprawiedliwe. Głębokie i logiczne. Wcale nie tendencyjne ani przegięte, jak mu zarzucano, a właściwie spokojne, wyważone. Był człowiekiem odpowiedzialnym, a nie psychicznym odrzutowcem, dla mnie - jednym z nielicznych, rozsądnych głosów politycznych w tym kraju. Miał zmysł, dar logicznego myślenia". Marek Nowakowski: "Przypominał zapomniany ład semantyczny. A to jest A, B to jest B. PRL to nie wolna Polska, Jaruzelski nie jest bohaterem narodowym, a Kukliński zdrajcą". W tym czasie rozmawiałam ze Zbigniewem Herbertem przez telefon. Prosiłam o wywiad dla "Powściągliwości i Pracy", którą wówczas redagowałam. Był ujmujący. Mimo poważnego stanu zdrowia nie mówił "nie". Prosił o cierpliwość. Pismo katolickie, wskrzeszone po kilkudziesięciu latach - choć mogło uchodzić za "niszowe" - nie było mu nieznane. Powiedział kilka miłych słów, zaznaczył, że czyta. A w wywiadzie dla "Tygodnika Solidarność" z uznaniem mówił o drukowanych tam wierszach. Katarzyna Herbertowa w "Gazecie Wyborczej": "To było w 1994 r., kiedy ukazał się wywiad Zbyszka dla Gelberga. W tym wywiadzie Zbyszek powiedział bardzo dużo złych rzeczy. [A. Michnika m.in. nazwał "komunistycznym Dyzmą" i "manipulatorem", a Cz. Miłoszowi zarzucił "nieokreślony status narodowy" oraz przypominał spotkanie w USA, gdy Miłosz twierdził, że Polska powinna być w granicach ZSRR - przyp. EPP]. W takim był nastroju, a Gelbergowi to bardzo dogadzało, Adam Michnik przeczytał ten wywiad chyba w samolocie. Jak tylko doleciał, zadzwonił do nas z Tokio. Bardzo chciał rozmawiać ze Zbyszkiem. Zbyszek był poruszony, że Adam do niego dzwoni. Ale miał rurę w tchawicy, dusił się, nie mógł mówić. Powiedziałam Adamowi, że Zbyszek nie może rozmawiać, a Adam pewnie pomyślał, że Zbyszek z nim nie chce". Ileż w tym opisie napięcia! "Adam" czyta wywiad w samolocie, "Adam" dzwoni osobiście z Tokio. "Adam" może sobie coś pomyśleć... Czesław Miłosz także nie wahał się komentować "ów nieszczęsny incydent" w tym samym duchu: "Cnota podziwiająca siebie w lustrze, uzurpująca sobie prawo do występowania w roli sędziego naszych bliźnich, niepostrzeżenie stępia wrażliwość na elementarne wymogi przyzwoitości. Nie mówiąc już o zasadach dobrego smaku..." ("Rzeczpospolita" 281/1994). Pomiędzy poetami doszło zresztą już dawniej do zerwania niegdyś bliskiej zażyłości, opartej głównie na szacunku dla twórczości. Marek Nowakowski komentował ten spór: "Po konflikcie z Miłoszem szyto mu też surdut kolejny - zawistnika, który spierał się z nim z zazdrości o jego sławę, zaszczyty i sukcesy. Ale był to spór fundamentalny, musiało do niego dojść, mieli po prostu dwie różne biografie". Trzeba tu przypomnieć ostatni, nienapisany rozdział "Hańby domowej", gdy tłuszcza literacko-dziennikarska, w reakcji na "postawę wyprostowaną" Herberta wobec oślizgłego kłamstwa, okrągłostołowej mazi, oblepiającej wszystkie formy życia publicznego, ze słowem i kulturą na czele, zaczęła się prześcigać w wytykaniu mu choroby psychicznej, dewiacji, "klinicznych przejawów obsesji" i nienawiści. Marek Nowakowski: "Po jego głównym wywiadzie dla 'Tysola' próbowałem zebrać parę głosów na tematy, które poruszał, ale bezskutecznie, nikt nie chciał. Nie próbowano nawet z nim dyskutować, spierać się, chciano wyłącznie zemsty - zniszczenia, zdyskredytowania, zdezawuowania przeciwnika przez przypisywanie mu skłonności dyskwalifikujących jego umysłową sprawność. Unieszkodliwiano prasowymi tekstami, środowiskową szeptanką, że ekstremista, fanatyk, hunwejbin z nożem w zębach...". Gdy Zbigniew Herbert jest już prawie umierający, dzwoni raz jeszcze do niego Miłosz, dopomina się o gest "pojednania" z Michnikiem. Jacek Trznadel, który był u Herberta w ostatnich tygodniach życia, wspomina: "wcale się też nie pogodził z Miłoszem podczas ich ostatniej, zmitologizowanej już telefonicznej rozmowy. Miłosz rzeczywiście zadzwonił do niego ze Stanów w maju 1998 roku, rozmawiali, namawiał go jednak, żeby znów nawiązał stosunki z Michnikiem, ale obruszył się: 'Nie mogę spotkać się z człowiekiem, na którego jednym kolanie siedzi Jaruzelski, na drugim Kiszczak'". Z Absolutem na migi? Nagranie radiowe, dokonane 8 maja 1998 roku, w domu ciężko chorego poety przez Radio Kraków, podczas którego Herbert czyta dwadzieścia swoich wierszy, kończy muzyka Schumana i Mahlera, jego ulubionych kompozytorów, i tylko fragment "Sowińskiego w okopach Woli", bo głos poety się urywa, a bardzo chciał wyrecytować całość: w starym kościółku na Woli został jenerał Sowiński starzec o drewnianej nodze i broni się... Czy Zbigniew Herbert odszedł jako człowiek nawrócony? Takich pytań nie stawia się u nas publicznie. Ostatnie godziny wielkich czy po prostu bardzo znanych postaci szczelnie osłania się woalem tajemnicy. Czy nie ma w tym jakiejś hipokryzji? Czyż świadectwo umierającego nie jest najbardziej znaczącą jego wypowiedzią? (O nawróceniu Jacka Kaczmarskiego przed śmiercią ci, którzy najwięcej mają do powiedzenia na jego temat, milczą jak zaklęci. Szkoda.) W wypadku Herberta, kogoś, komu przypadła tak znamienna rola, prawdziwego narodowego wieszcza, w czasach największego upodlenia Polaków, a ponadto - gdy znane są tak dobrze szczegóły jego biografii, gdy publikuje się w obszernych tomach jego prywatną korespondencję, sprawa wydaje się jeszcze bardziej jednoznaczna. Okresy walki duchowej - jak poświadczają to chociażby listy do prof. Elzenberga - trwały długo. W liście z 23 grudnia 1953 r. poeta pisał: "U mnie nic nowego, a właściwie dużo nowego: na zewnątrz zmieniam postawę na głupszą ale rentowniejszą, na wewnątrz rozprawiam się z religią. Jedno i drugie bardzo wiele nastręcza kłopotów". A jeszcze rok wcześniej komunikował: "Namawiano mnie do studiowania tomizmu. Zacząłem chodzić na czytanie Summy5. Rzeczywiście wiele rzeczy się układało i wyjaśniało. Poczułem się szczęśliwy i wolny. I to już był pierwszy sygnał, że trzeba uciekać, że coś w substancji człowieczej się przekręca. Czułem przyjemność sądzenia i klasyfikacji. A przecież człowieka bardziej określają słowa zaczynające się na nie: niepokój, niepewność, niezgoda. I czy ma się prawo porzucać ten stan". I znów zdanie z kwietnia 1953 roku: "Ostatnio wojażuję, konferuję, katolicy chcą mnie ochrzcić, ale nie wiem czy im się to uda, chociaż 'większa połowa' mego serca jest z nimi". Jednym z ostatnich, którzy widzieli się z nim przed odejściem, był autor "Hańby domowej" Jacek Trznadel. "Nie miał złudzeń co do swego stanu, dlatego też chciał jak najwięcej po sobie zostawić, do końca pisał, czytał, szkicował, snuł wielkie plany - może pismo albo wydawnictwo przeciw zwolennikom wybaczenia, fraternizatorom, jak mówił. (...) Ale choć Wielki Niemowa, unieruchomiony chorobą - świeciła jasno, błyszczała jego myśl: jasna, ostra, cięta. A na pożegnanie uniósł w górę zaciśniętą pięść, tak jakby chciał powiedzieć: nie dajmy się, trzymajmy, bądźmy dzielni! Nie przypominało to wcale mdlejącej ręki chorego". Pan Cogito odchodził w postawie wyprostowanej. Rykoszetem odbijały się od jego tarczy rzymskiego wojownika, wzniesionej ku słońcu, jadowite pociski. Po wielkim utrudzeniu cierpieniem duchowym, o którym nie wspominał nawet najbliższym, nastał czas pogodzenia "z Absolutem"? Słabe światło sumienia stuk jednostajny Odmierza lata wyspy wieki By wreszcie przenieść na brzeg niedaleki Czółno i wątek osnowę i całun - to zakończenie jednego z ostatnich wierszy "Tkanina" z tomu "Epilog burzy" (1998). W książce Joanny Siedleckiej znalazło się miejsce na świadectwo kapłana z 27 lipca 1989 r. - w przededniu odejścia poety: "Rozmawialiśmy, i to nawet dość długo, wsparty na łokciu coś notował. Powiedział mi, co powtórzyłem później nad trumną, że Bóg był dla niego zawsze kimś ważnym, bo rozumiał jego cierpienie. (...) Poprosił o spowiedź, po której - tyle tylko mogę powiedzieć - wyciszył się, wypogodził, rozjaśnił...". l l l Nie doczekawszy się aktu skruchy poety, środowisko "Gazety Wyborczej" wzięło odwet. "Panie Śledcze" z "Gazety Wyborczej" namówiły na wywiad Gustawa Herlinga-Grudzińskiego - który, podobnie jak Zbigniew Herbert, zerwał swój wieloletni kontakt z "Kulturą" paryską za jej wyrozumiałość dla komunistów, a w ostatnich latach zupełnie ostentacyjne komplementowanie postaci takich jak Kwaśniewski. Było to już po śmierci poety. Panie podsunęły Herlingowi-Grudzińskiemu list Herberta sprzed 20 lat do Czesława Miłosza z fragmentem o spotkaniach z "panami w czarnych garniturach" przed otrzymaniem paszportu. (Jakże wyraźna analogia do późniejszej akcji zniesławiania ks. abp. Stanisława Wielgusa!) Zaskoczenie rozmówcy było tą oczekiwaną reakcją, dla której wywiad został przeprowadzony. W obszernym wyjaśnieniu Herling-Grudziński stwierdził później: "Chodziło o pomieszanie w świadomości czytelników czystych postaci naszej nieodległej przeszłości z postaciami marnymi i nieczystymi. (...) Jest to pomysł bardzo groźny. (...) Nigdy się nie zgodzę, żeby do jednego worka wrzucono takich ludzi jak Zbigniew Herbert i takich jak Władysław Broniewski czy Kazimierz Brandys. (...) Jeszcze raz proszę, aby tę rozmowę opublikowaną na łamach 'Gazety Wyborczej' uznać na nadużycie, będące konsekwencją mojego błędu". Nekrolog zmarłego, wkrótce po tym głosie protestu, Herlinga-Grudzińskiego, autora "Innego świata", bohatera spod Monte Cassino, gazeta, skąd wyruszyły na swoją akcję odwetową "Panie Śledcze", opublikowała "pod kondolencjami z okazji śmierci psa jednego z dziennikarzy, do niedawna szefa działu kulturalnego", odnotowuje J. Siedlecka. Cytaty z pochodzą z: Zbigniew Herbert, Henryk Elzenberg, "Korespondencja", Wyd. Zeszyty Literackie. Zbigniew Herbert, Stanisław Barańczak, "Korespondencja", Wyd. Zeszyty Literackie 2005. Listy do Muzy. Listy Zbigniewa Herberta do Haliny Misiołkowej, Gdynia 2000. Pozostałe cytaty: Joanna Siedlecka: "Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie". Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2002. 1 Z wiersza "Do Ryszarda Krynickiego - list", z tomu "Raport z oblężonego Miasta" (1983). 2 Tak podpisał się poeta pod jednym z listów pisanych w okresie pracy w Torfprojekcie do p. Anny Łady-Świderskiej. 3 Z wiersza "Modlitwa pana Cogito - podróżnika" z tomu "Raport z oblężonego Miasta" (1983). 4 Z wiersza "Do Ryszarda Krynickiego - list". 5 Herbert uczestniczył w wykładach z filozofii św. Tomasza prowadzonych w Laskach przez s. Teresę Zofię Landy (1894-1972), krytyka literackiego, absolwentkę filozofii na Sorbonie (1916), zaprzyjaźnioną z J. Maritainem, od 1928 w Zgromadzeniu Franciszkanek Służebnic Krzyża (za: Zbigniew Herbert, Henryk Elzenberg, "Korespondencja"). "Nasz Dziennik" 2008-04-30
Autor: wa