Wybory jak referendum?
Treść
Jednym z najważniejszych tematów kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego ma stać się w Polsce kwestia wprowadzenia euro. Platforma Obywatelska, licząc na swój dobry wynik, jak również rezultaty prognozowane dla lewicy, będzie chciała udowodnić, że Polacy głosowali na partie "pro-euro" nieprzypadkowo, że chcą wbrew Prawu i Sprawiedliwości i innym ugrupowaniom prawicowym szybkiego wprowadzenia wspólnej unijnej waluty. Ten plan miałby się urzeczywistnić już po wyborach, aby nie "krystalizować" opinii publicznej i nie dawać amunicji eurosceptykom na kampanię. W ten sposób Platforma będzie chciała przy pomocy przychylnych mediów udowodnić, że Polacy wzięli już udział w "referendum" na temat euro i nie trzeba organizować odrębnego głosowania. Może się jednak przeliczyć. - Prawo i Sprawiedliwość w czasie kampanii sporo zyskuje - przypomina poseł Zbigniew Wassermann z Komitetu Politycznego PiS.
Na razie rozważania o eurowyborach skupiają się na sprawie kształtu list wyborczych. Stratedzy PO chcieliby jednak z nich zrobić także rodzaj referendum nad wprowadzeniem unijnej waluty. Ich rachuby są proste: w trakcie kampanii kandydaci Platformy mają sporo mówić o euro i przekonywać Polaków, że nic lepszego od likwidacji złotówki w najbliższym czasie ich nie spotka. PO liczy na to, że do czerwca utrzymają się obecne sondaże i partia rządząca uzyska w wyborach około 45-50 proc. głosów. Doliczając do tego jeszcze głosy oddane na koalicyjne PSL oraz na lewicę, która także jest za wejściem Polski do strefy euro, zwolennicy euro uzyskaliby przewagę. - Razem możemy zebrać nawet ponad dwie trzecie głosów - marzy jedna z osób z kierownictwa PO. - To będą na pewno głosy "za unijną walutą" - podkreśla. I tak potem mogą być "sprzedawane" w mediach wyniki wyborów do PE.
- Byłby to bardzo dobry nacisk na prezydenta i PiS, aby odstąpili od żądania referendum w sprawie przyjęcia euro. A przynajmniej rząd zyska mocny argument za szybkim wejściem do korytarza walutowego ERM2 - to kolejny argument Platformy za przekształceniem wyborów w referendum na temat euro. Byłby to dodatkowy asumpt, aby odrzucać wniosek PiS o przeprowadzenie prawdziwego referendum w tej sprawie, gdyż zawsze będzie przecież można powiedzieć, iż Polacy "już zagłosowali za euro".
Donald Tusk liczy też na to, że skoro nie da się w czasie kampanii uciec od tematu kryzysu ekonomicznego, to siłą rzeczy nie da się także zepchnąć na margines kwestii unijnej waluty. Premier ma nadzieję, że w tej sprawie będzie miał mocne poparcie od zdecydowanej większości mediów, które w imię "wyższego interesu państwowego" będą także mocniej atakować przeciwników szybkiego wprowadzenia euro.
Co jednak istotne, podniesienie sprawy euro jest także na rękę PiS, bo wtedy partia Jarosława Kaczyńskiego będzie miała okazję podkreślać na każdym kroku swój negatywny stosunek do szybkiego wprowadzenia tej waluty i tym samym odebrać amunicję wyborczą kandydatom z pozostałych ugrupowań prawicowych. Ma w tym pomóc dokonywana właśnie zmiana wizerunku partii i jej prezesa, która ma pokazać Polakom, że PiS docenia sprawy ekonomiczne i ma w tych kwestiach wiele dobrych rozwiązań. Ponadto w rachubach PiS sprawa euro ma pomóc w utrzymaniu i poszerzeniu elektoratu.
Zanim na dobre ruszy kampania, partie muszą najpierw uporać się z ułożeniem list wyborczych. Jeszcze do niedawna pokutował pogląd, że startowanie w wyborach unijnych to swego rodzaju zsyłka. Mieli tam trafiać zasłużeni politycy, których pozycja w rodzimej partii mocno podupadła, lub osoby z drugiego szeregu, bez większych ambicji i szans na odegranie znaczącej roli w krajowej polityce. Jednak po pięciu latach, czyli od pierwszych wyborów do PE, jakie miały miejsce w Polsce w 2004 roku, widać, że wielu politykom udaje się znakomicie łączyć udział w obradach w Brukseli i Strasburgu z odgrywaniem istotnej roli w krajowej polityce. Dlatego i zainteresowanie polityków obecnymi wyborami do PE jest nadspodziewanie duże. Znaczenie ma dla nich także fakt, iż od nowej kadencji znacznie wzrastają apanaże polskich eurodeputowanych, którzy w przeliczeniu na euro będą zarabiali o kilka tysięcy więcej niż posłowie i senatorowie RP.
Najwcześniej karty odkrywa koalicja. W Platformie Obywatelskiej nikt nie dopuszcza myśli o tym, że wybory zakończą się inaczej niż zdecydowanym zwycięstwem PO, stąd też i nie brakowało kandydatów do startu w wyborach. Potencjalni kandydaci kalkulują, że dobre miejsce na liście, w pierwszej trójce, to w zasadzie niemal pewny mandat. Już wiadomo, iż listy regionalne PO będą otwierać znane osobistości. W Warszawie będzie to unijna komisarz Danuta Huebner, a tuż za nią znajdzie się wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski. Na Śląsku liderem listy będzie były premier Jerzy Buzek, choć być może będzie on pierwszy w Warszawie, a wtedy Huebner otworzy listę na Mazowszu. Z kolei Jacek Saryusz-Wolski, szef Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego, ma być "jedynką" w Łodzi. Niewykluczone jest też i to, że z Krakowa, choć nie z pierwszego miejsca, będzie startował były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski.
W PSL do walki o mandaty do PE staną wicemarszałek Sejmu Jarosław Kalinowski oraz posłowie Janusz Piechociński i Stanisław Żelichowski. Ponadto ludowcy "odkurzą" jako kandydatów niektórych byłych swoich parlamentarzystów, co ma także zapewnić im przynajmniej 5-6 mandatów.
Już teraz natomiast widać, że eurowybory nie będą dla premiera okazją do rekonstrukcji rządu, choć jeszcze niedawno się wydawało, iż zamiast widowiskowej dymisji ministrowie złożą rezygnacje, tłumacząc to właśnie startem w czerwcowych wyborach. Wśród ministrów-kandydatów wymieniano przede wszystkim minister zdrowia Ewę Kopacz, szefa MON Bogdana Klicha i minister nauki Barbarę Kudrycką. Być może taki scenariusz byłby realny, ale jak mówią nieoficjalnie posłowie i senatorowie PO, "premierowi brakuje dobrych kandydatów na ministrów, bo nie są to po prostu już tak atrakcyjne posady jak jeszcze kilka miesięcy temu". Poza tym Platforma chciała uniknąć wrażenia "ucieczki z tonącego rządowego okrętu" i nie dawać opozycji satysfakcji, że oto odchodzą najbardziej krytykowani przez nią ministrowie. Także i sami ministrowie nie chcą opuszczać Warszawy, bojąc się jednak marginalizacji swojej pozycji politycznej. - Minister Kopacz nie zamierza opuszczać Ministerstwa Zdrowia, dopóki nie poprosi jej o to sam premier - deklaruje w kuluarowych rozmowach jeden z blisko współpracujących z nią parlamentarzystów. - Sama pani minister robi wszystko, aby na taki "awans" nie zasłużyć, zgłasza coraz to nowe projekty reform i zmian w ochronie zdrowia, aby pokazać, że ma pomysły i musi mieć czas na ich realizację - dodaje. Ale, jak wiadomo, dopóki władze PO, czyli głównie Tusk i wicepremier Grzegorz Schetyna, nie zaaprobują list regionalnych, wszelkie ruchy są jeszcze możliwe.
Nadzieja na dobry wynik
W Prawie i Sprawiedliwości pewnym zaskoczeniem było to, że deklaracje startu w eurowyborach złożyli m.in. tak znani posłowie jak Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski. - Dla Ziobry ma to być dobra okazja do zmiany wizerunku na bardziej "europejski", ma wtedy szansę, że zrzuci z siebie medialną łatkę "zacietrzewionego tropiciela" układów i afer - to opinia, którą usłyszeliśmy od kilku parlamentarzystów Prawa i Sprawiedliwości. Z kolei sam Zbigniew Ziobro miał mówić w zaufanym gronie, że dzięki zasiadaniu w PE nawiąże wiele zagranicznych kontaktów, które mogą być istotne w przyszłości. Wszak poseł z Krakowa jest uważany za jednego z najpoważniejszych kandydatów do objęcia w przyszłości przywództwa w PiS po rezygnacji Jarosława Kaczyńskiego. Były minister sprawiedliwości chciałby wtedy być uważany za nowoczesnego polityka "europejskiego formatu". A jeśli w 2011 r. PiS przejmie władzę, to Ziobro zawsze może zamienić fotel europosła na ministra.
Wizerunkowy charakter ma mieć również start w wyborach do PE Jacka Kurskiego, zwanego jeszcze do niedawna "bulterierem" z racji ostrych ataków na przeciwników politycznych. Teraz ma się on pokazać jako polityk europejski. Zyskać ma na tym także PiS, którego twarzą są teraz - obok Kaczyńskiego - głównie kobiety. - Jacek i tak stopniowo tracił wpływ na decyzje polityczne w PiS, jego rola malała. Miejsce w PE da mu możliwość złapania "drugiego oddechu" - usłyszeliśmy od posła z kierownictwa największej opozycyjnej partii. - Ale prezes nie odsuwa go na boczny tor. Kurski jest partii potrzebny i na pewno zostanie wykorzystany przy okazji prezydenckiej kampanii wyborczej w 2010 roku i w następnym roku przy okazji wyborów parlamentarnych. A jako eurodeputowanemu będzie mu to łatwiej robić niż jako posłowi polskiego Sejmu - dodaje nasz rozmówca.
Start w czerwcowych wyborach Ziobry, Kurskiego i innych "twardych ludzi PiS" ma być też elementem neutralizowania ugrupowań jawnie antyunijnych, które mogłyby odebrać Prawu i Sprawiedliwości część głosów prawicowych i konserwatywnych wyborców. A gra idzie przynajmniej o kilka procent poparcia, co przekłada się przy ordynacji proporcjonalnej na konkretne mandaty. To dlatego Jarosław Kaczyński rozważa również, czy nie zaproponować miejsca na swoich listach niektórym eurodeputowanym, którzy w 2004 roku startowali np. z list Ligi Polskich Rodzin, aby nie liderowali konkurencyjnym ugrupowaniom.
Starcie na lewicy
Na razie najgorętsza sytuacja przed wyborami panuje na lewicy. Miała być jedna wspólna lista, ale będą przynajmniej dwie, gdyż SLD nie może się dogadać z innymi partiami. Lewica ma i ten problem, że w ostatnich tygodniach PO wyłuskała z ich szeregów dwie znaczące postaci: komisarz Danutę Huebner i Włodzimierza Cimoszewicza. Ta sprawa wywołała gniew na lewicy, rozczarowanej zwłaszcza byłym premierem. Podobno misji ratunkowej podjął się były prezydent Aleksander Kwaśniewski, ale nie przekonał Cimoszewicza do odrzucenia oferty Donalda Tuska startu w wyborach na szefa Rady Europy. Wściekły Grzegorz Napieralski miał powiedzieć, że dla Cimoszewicza nie ma już miejsca na żadnej liście wyborczej SLD w przyszłości.
Czerwcową elekcję potraktowano też jako próbę uporządkowania sytuacji wewnętrznej w SLD. Przewodniczący Grzegorz Napieralski postanowił bowiem wreszcie pokazać, że jest prawdziwym i jedynym liderem, co oznacza odsunięcie szefa klubu parlamentarnego Wojciecha Olejniczaka. W tym celu zawarł pakt z częścią działaczy starszego pokolenia, którzy jeszcze niedawno pomogli utrzymać się na czele klubu Olejniczakowi. Skoro bowiem Jerzy Szmajdziński zapowiedział oficjalnie, że Olejniczak może być liderem listy wyborczej do PE w okręgu warszawskim, to wydaje się, że sprawa jest już przesądzona. Poza tym Napieralski robi wiele ukłonów w stronę odsuniętych dawnych liderów, jak Józef Oleksy czy Leszek Miller, widząc ich na listach wyborczych. Wobec tego Olejniczakowi może pozostać tylko honorowe wyjście w postaci startu do PE i tym samym rezygnacji z mandatu posła. Wtedy Napieralski zostałby szefem klubu parlamentarnego i niepodzielnym liderem SLD. Ma to ogromne znaczenie dla samej partii, gdyż wielu członków postkomunistycznej lewicy od dawna narzeka, że SLD brakuje wyrazistego przywództwa, bez czego - jak pokazuje przykład PO, PiS czy nawet PSL - niemożliwy jest nie tylko sukces wyborczy, ale i sprawne kierowanie partią.
SLD liczy na 7-8 mandatów, ale te rachuby może pokrzyżować koalicja Porozumienie dla Przyszłości - Centrolewica, którą tworzą PD, SdPl i Zieloni 2004, a wśród kandydatów jest kilka znanych twarzy, w tym europoseł Dariusz Rosati i Janusz Onyszkiewicz. Zapowiada się więc ostra bratobójcza walka.
Krzysztof Losz
"Nasz Dziennik" 2009-03-12
Autor: wa