"Wdowy smoleńskie" - niesamowita książka!
Treść
Wdowy smoleńskie to opowieść kilku dzielnych kobiet, którym sumienie, poczucie przyzwoitości i honor nie pozwoliły milczeć. Pomimo bólu spowodowanego cierpieniem i przeżywania najtrudniejszych chwil swojego życia, mężnie stanęły do obrony pamięci i prawdy. Ich mężowie muszą być z nich dumni. Portal Fronda.pl jako pierwszy publikuje fragment książki pt. Wdowy smoleńskie, wywiad z Ewą Błasik - wdową po dowódcy Sił Powietrznych RP gen. Andrzeju Błasiku.
Jak Pani mąż dowiedział się, że jest w delegacji prezydenckiej lecącej do Katynia?
Trudno mi dokładnie powiedzieć, kiedy po raz pierwszy pojawiła się wiadomość o tym, że wszyscy dowódcy zostaną zaproszeni do Katynia. W Święta Wielkanocne rozmawialiśmy o tym wyjeździe. Dla nas miał on niezwykłe znaczenie. Była to pewnego rodzaju misja rodzinna. Uważaliśmy, że mąż będzie reprezentował w Katyniu nie tylko siły powietrzne, ale również nas. Zawsze nosiliśmy się z zamiarem odwiedzenia tego miejsca. Nie było jednak wcześniej takiej możliwości.
Czy Katyń funkcjonował w świadomości Pani męża?
Oczywiście. Oboje interesowaliśmy się historią. Oboje pochodzimy z rodzin prawicowo-katolickich. Tak się cudownie dobraliśmy. Mam męża była nauczycielką. Uczyła prawdziwej, wówczas zakazanej historii. Była to niesamowita kobieta, ciesząca się wielkim autorytetem. Wychowała wielu księży, prawych Polaków. Dumna była niezwykle, że ma syna oficera. Zmarła, jak mąż był podpułkownikiem. Na pogrzebie były tłumy ludzi, jej wychowanków.
Ja natomiast jestem wnuczką Stanisława Buczyło żołnierza marszałka Józefa Piłsudskiego. Dziadek mówił do mnie wierszem. Do dziś pamiętam fragmenty: „Stoję na warcie, może Bóg się ulituje i od ruskiej kuli uratuje”. Dziadek nie zapisywał tych wierszy, tylko mówił je z pamięci. Dużo rozmawialiśmy o prawdziwej polskiej historii, szczególnie w święta Bożego Narodzenia, kiedy do stołu zasiadała cała rodzina.
Drugi dziadek, niezwykle kochający Polskę, był nieco młodszy. Walczył w czasie drugiej wojny światowej. Nienawidził komuny. Płakał, gdy opowiadał mi o Katyniu. To była dla mnie wielka lekcja patriotyzmu, którą wyniosłam z domu.
Pierwszy dziadek z okazji moich narodzin w 1963 roku postawił przed swoim domem krzyż. Drugi zbudował przed domem kapliczkę z Chrystusem Zmartwychwstałym. Miał z tego powodu duże nieprzyjemności. Były to przecież czasy, kiedy demonstracja przynależności do Kościoła nie była mile widziana.
Czy ktoś z rodziny Pani męża zginął zamordowany przez sowiecką NKWD?
Mąż miał krewnego, żołnierza armii Hallera, który został zamordowany w twierdzy twerskiej. W jego intencji chciał przyjąć Komunię Świętą w Katyniu. Taką misję sobie wyznaczył.
Oboje – razem z dziećmi – byliśmy na filmie „Katyń” Andrzeja Wajdy. Bardzo mądrze postąpił były Minister Obrony Narodowej śp. Aleksander Szczygło. Kiedy został Ministrem Obrony Narodowej, wysłał wojsko do kina na film Katyń. Uważaliśmy, że jest to świetny pomysł. Wielka sprawa. Nam się to niesamowicie podobało. Wojsko powinno zobaczyć ten film.
Podczas projekcji widziałam, jak ogromne wrażenie zrobiła na mężu scena haniebnego mordu polskich oficerów.
Kiedy mąż Pani decydował się wstąpić do dęblińskiej „Szkoły Orląt”, wiedział, że będzie służył w ludowym wojsku całkowicie podporządkowanym sowieckiej Rosji.
Nasze pokolenie w dorosłe życie wchodziło u schyłku komuny. Wszystko powoli zbliżało się do 1989 roku, do wolnej Polski.
Kiedy maż kończył szkołę lotniczą w Dęblinie w 1985 roku, Polska była jeszcze w Układzie Warszawskim. Andrzej był wówczas jednym z pierwszych pilotów wyszkolonych na Su-22. Ci chłopcy, młodzi piloci w stopniu podporucznika, zupełnie nie utożsamiali się z władzą komunistyczną. Dla nich najważniejsze było latanie. Byli w stanie poświęcić temu całe przyszłe życie.
W tamtych czasach wojsko było szczególnie inwigilowane. Oficerowie nie mogli brać kościelnych ślubów. Piętnowano wszelkie kontakty z Zachodem. Kariera w wojsku uzależniona była od lojalności wobec komunistów.
Nam się to wszystko nie podobało. Buntowaliśmy się. Pocztą otrzymywaliśmy z Zachodu książki z informacjami o NATO. Moja ciocia i wujek w czasie wojny zesłani zostali na roboty do Niemiec. Po wyzwoleniu nie wrócili do kraju, zamieszkali w Essen. Ich syn przysyłał nam książki, których z powodu cenzury nie można było kupić w Polsce.
Mąż i jego koledzy piloci spragnieni byli informacji o tym, co dzieje się na Zachodzie. Wszystko, co docierało do nich, pochłaniali niemal natychmiast. Przekornie mówili o sobie: „My jesteśmy chłopcy z Colorado Springs”.
Wiadomo, że w tamtych czasach wojskowych zagranicę wysyłano tylko do Moskwy na tamtejsze akademie.
Czy Pani mąż był świadom, że jeżeli będzie chciał zrobić karierę w wojsku, to będzie musiał również studiować w Moskwie?
Maż był pilotem „z krwi i kości”. Nie dlatego poszedł do wojska, że chciał robić karierę. Od piętnastego roku życia latał w aeroklubie łódzkim. Swoją powietrzną przygodę zaczynał jako młody chłopak. Szkolili go najlepsi piloci, między innymi Ryszard Michalski, mistrz świata w lataniu precyzyjnym.
Andrzej zafascynowany był historią naszych asów lotniczych z okresu drugiej wojny światowej. Latanie było dla niego najważniejsze. Nigdy nie chciał robić kariery. Nie znosił tego słowa. Zawsze prosił mnie o to, bym nie mówiła mu o jakiejkolwiek karierze lotniczej. Pragnął być tylko pilotem. Zresztą do końca życia nim pozostał .W powietrzu czuł się jak ryba w wodzie.
Kiedy poznała Pani męża?
Po raz pierwszy spotkaliśmy się, kiedy kończył Wyższą Oficerską Szkołę Lotniczą. W Białej Podlaskiej, skąd pochodzę, było lotnisko szkoleniowe dla pilotów z Dęblina. Mój mąż odbywał tam praktykę lotniczą. Kiedy był już na czwartym roku, szukał kogoś, kto by mu przepisał pracę dyplomową na maszynie. Nie było przecież komputerów. Znał moją koleżankę. Pracowałam wówczas akurat w administracji w Wojewódzkim Inspektoracie Weterynarii. Samoloty latały cały czas nad moją głową, ale wcześniej nie znałam żadnego pilota. Koleżanka zadzwoniła do mnie i zapytała: „Ewa, czy nie przepisałabyś pracy mojemu znajomemu? Kończy szkołę w Dęblinie”. Zgodziłam się. Powiedziałam, żeby do mnie zadzwonił. Obiecałam, że zapytam mojego dyrektora, czy zgodzi się, bym została po godzinach i przepisywała pracę.
W sierpniu 1985 roku zadzwonił do mnie Andrzej. Umówiliśmy się na spotkanie i tak się zaczęło. Miał ładny charakter pisma, ale skróty, jakimi operował, były trudne do rozszyfrowania. Sama nie byłabym w stanie tego przepisać. Musiał mi dyktować. Przy czwartym rozdziale oświadczył mi się. Poczuliśmy, że nie tylko ta praca nas łączy, ale że rodzi się między nami uczucie.
Niezwykle szybko zrozumieliśmy, że jesteśmy – jak to się mówi – stworzeni dla siebie. To była miłość od pierwszego wejrzenia. To, co wówczas widziałam w jego oczach i co on dostrzegał we mnie, to było bardzo silne uczucie. Chociaż miał dziewczynę, z którą chodził sześć lat i wszystko zmierzało do ślubu, zerwał z nią. Po pół roku zaręczyliśmy się. Po roku wzięliśmy ślub.
Ślub kościelny, jak już Pani wspomniała, nie był mile widziany. Czy kryliście się Państwo z tym?
Zawsze byliśmy sobą. Ślub kościelny wzięliśmy oficjalnie, nie oglądając się na żadne konsekwencje. Wcześniej był cywilny. Inaczej nie było można. Mąż był w mundurze. Do kościoła założył garnitur. Oczywiście później wzywali go. Pokazywali mu zdjęcia.
Nie podobało się to?
Bardzo. On się tym nie przejmował. Kariery nie zamierzał robić, tak że to nie mogło mu zaszkodzić. W lotnictwie karierę robili często ci, którzy nie sprawdzali się w lataniu, tak zwani „mierni ,ale wierni”, ślepo poddani.
Jak mąż przyjął zmiany, które zaszły w Polsce pod koniec lat osiemdziesiątych?
Cieszyliśmy się niesamowicie. W 1989 roku urodziłam syna i on był dla nas dodatkową radością. Przyszedł na świat już w wolnej Polsce.
Mąż w tym czasie doskonale sprawdzał się jako pilot. W pułku, gdzie służył, mieli wymagającego dowódcę. Był nim gen. Stanisław Targosz. U niego sprawdzali się tylko najlepsi. Mój mąż w tym czasie zdobył tytuł najlepszego pilota roku. To ogromne wyróżnienie. Na nim spoczęły najważniejsze zadania. Na poligonach wykonywał i prowadził niezwykle trudne zadania w powietrzu.
W Świdwinie, gdzie służył, zajmował kolejne stanowiska lotnicze: dowódcy klucza, dowódcy eskadry. Udowodnił, że ma predyspozycje do kierowania ludźmi. Był charyzmatycznym dowódcą. Wszędzie, gdzie się pojawiał, wybierano go na przywódcę. Mówiono, że to „urodzony dowódca”. Koledzy, którzy z nim pracowali, wyszukiwali cytaty odpowiednie dla niego, na przykład słynne zdanie Napoleona: „Dajcie mi ludzi, a zdobędę świat”.
Andrzej był zawsze niezwykle skromny. Dla niego ważny był honor oficera.
Ktoś może powiedzieć, że żona w takich ocenach nie jest obiektywna, ale podobnie mówią o nim również jego koledzy. Ich wspomnienia cały czas są publikowane w „Naszym Dzienniku”.
Jak gen. Błasika, młodego pilota, traktowano wówczas w pułku, w którym służył?
Generał Targosz uważał, że powinien dalej się kształcić i rozwijać swoje talenty dowódcze. Widział go na wyższych, odpowiedzialnych stanowiskach. Proponował, żeby podnosił swoje kwalifikacje w Akademii Obrony Narodowej w Rembertowie.
Generał Błasik nie chciał się kształcić, zdobywać wiedzy potrzebnej na stanowiskach dowódczych?
Niechętnie rozstawał się z lotniskami. Dla niego, jak już wspomniałam, najważniejsze było latanie. Ja osobiście obco czułam się w Świdwinie, stamtąd miałam daleko do rodziny. Mieliśmy już wtedy dwoje dzieci, mąż większość czasu spędzał poza domem. Nie mogłam się w żaden sposób realizować. Nie było tam dla mnie pracy. Chciałam, żeby poszedł do akademii do Warszawy. Bardzo go o to prosiłam.
Trzeba było walczyć, żeby się zgodził. Dlatego obecne zarzuty, że był karierowiczem, to kompletna bzdura.
Gdzie Pani mąż doskonalił swoje umiejętności dowódcze?
Skończył Akademię Obrony Narodowej w Rembertowie. W czasie studiów został szefem studentów. Tylko dlatego dostaliśmy mieszkanie służbowe w Warszawie. Miał dużo dodatkowych obowiązków. Rodzina była na miejscu i nie musiał już w weekendy dojeżdżać do Świdwina.
Kiedy kończył akademię, w Świdwinie doszło do kilku katastrof lotniczych. W jednej z nich zginął nawet dowódca pułku. Zawsze, gdzieś w podświadomości bałam się o męża.
Po Akademii mąż zajmował kolejne stanowiska w Dowództwie Sił Powietrznych. Nie lubił jednak tej sztabowej pracy. Żeby latać, jeździł sto pięćdziesiąt kilometrów do Białej Podlaskiej. Tam latał na tych swoich iskrach.
W tym czasie Polska przygotowywała się do wejścia do NATO. Wiązało się to z wieloma przekształceniami w siłach powietrznych. Przejście z jednego systemu w drugi to było wielkie wyzwanie. Ktoś musiał to wszystko opracować. Andrzej świetnie się w tym sprawdzał, choć dusił się w tych papierach. Mówił: „Latanie jest dla mnie jak powietrze, nie mogę bez niego oddychać”.
Problemów wtedy nie brakowało. Kadra dowódcza nie chciała do władzy dopuścić „młodych wilków”. Ludzie z pokolenia mojego męża byli już inaczej szkoleni. Mieli zupełnie inną mentalność. Doświadczenie dowódcze zdobywali w wolnej Polsce. Nie chcę źle mówić o wojsku, ale często awansowali ci, którzy nie byli lojalni wobec swoich kolegów. Ludzie tacy mieli władzę i mogli wydawać rozkazy, nie licząc się z innymi.
W Poznaniu dowódcą brygady został gen. Jacek Bartoszcze, przyjaciel Andrzeja, również lotnik ze Świdwina, wspaniały człowiek. Ściągnął on mojego męża do siebie. Andrzej był szczęśliwy, że mógł opuścić sztab, gdzie właściwie pracował na konto kariery innych.
Czym mąż zajmował się w Poznaniu?
Początkowo był szefem wyszkolenia 2 Brygady Lotnictwa Taktycznego. W 2002 roku został dowódcą bazy w Krzesinach pod Poznaniem. Tam zajął się przygotowaniami do sprowadzenia samolotów F-16, dla których trzeba było wybudować nowe hangary. W 2003 roku przed Polską postawiono poważne zadanie. Nasze wojsko miało się sprawdzić w ramach przygotowywanych ćwiczeń NATO Air Meet. Mało kto wierzył, że może się to udać. W Krzesinach lądowało wtedy ponad 120 NATO-wskich samolotów. Logistyczne przygotowania powierzono mojemu mężowi. Wszystko udało się wspaniale. Dowódcy NATO wysoko ocenili pod każdym względem to bardzo ważne ćwiczenie.
Czy po wstąpieniu Polski do NATO życie pilota i jego rodziny uległo zmianie?
Między jednym a drugim systemem jest po prostu przepaść. W Układzie Warszawskim nie szanowano przede wszystkim kobiet, żon wojskowych. Uważano – zgodnie z tym, co głosili Sowieci – że „baba głupia, nie ma nic do gadania”.
Na Zachodzie jest zupełnie inaczej. Żona dowódcy ma swoją pozycję. Wiadomo, mąż zajmuje się wszystkim, a żona jest bliżej rodzin pilotów oraz wdów tych oficerów, którzy zginęli w katastrofach lotniczych. Wojskowi są jedną rodziną. Jednoczą się, łączy ich głęboka więź. Nad grobem mojego męża amerykański dowódca sił powietrznych w Europie gen. Roger Brady powiedział: „Służba wojskowa to jest powołanie całej rodziny”. I my z moim mężem mieliśmy takie powołanie. Ja kochałam to, co robił mój mąż, dobrze czułam się w roli żony polskiego oficera. Wszyscy to zauważali. Mówili: „Ewa, ty jakoś tak inaczej podchodzisz do tego wszystkiego”. Całym sercem wspierałam męża i chciałam zmienić oblicze sił powietrznych. Nie chodzi przecież tylko o to, żeby latać na nowych samolotach. Ale bardzo ważna jest cała reszta. Wszystko inne musi być też ludzkie.
Jak Pani mąż sprawdził się, współdziałając z lotnictwem NATO?
Zaprezentował się z jak najlepszej strony. Amerykanie byli bardzo zadowoleni ze współpracy z Polakami. Zaproponowali Andrzejowi studia w Szkole Wojennej Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Maxwell.
Wraz z dziećmi wybraliśmy się za ocean. W Ameryce chcieliśmy się zaprezentować jak najlepiej. Nie dorównywaliśmy im pod względem finansowym, ale robiliśmy wszystko, żeby tego nie było widać.
2 kwietnia 2005 roku w amerykańskiej bazie mieliśmy tak zwany „dzień międzynarodowy”. W tym dniu w Watykanie zmarł nasz papież Jan Paweł II. Przygotowałam stół z naszymi narodowymi potrawami. Pomogła mi w tym amerykańska Polonia. Założyliśmy stroje narodowe. Lecąc za ocean, wiedziałam, że taki dzień będzie, zgodnie z przyjętą tam tradycją, i że będziemy musieli godnie się zaprezentować jako polska rodzina. Mąż wtedy był pułkownikiem. Pakując walizki, wypożyczyłam z Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego staropolskie stroje. Męża ubrałam w kontusz szlachecki. Andrzej wyglądał świetnie, tak jak jego imiennik Kmicic z Sienkiewiczowskiego Potopu. Ja razem z córką byłam w stroju krakowskim. Syna przebrałam za górala. Wzbudziliśmy zachwyt wśród wszystkich pięćdziesięciu nacji.
Nie zapomnieliśmy o tym, że Jan Paweł II był w tym czasie umierający. Dlatego przygotowaliśmy coś w rodzaju ołtarzyka ze zdjęciami, albumami o naszym Papieżu i ogromną świecą.
Jak zareagowano tam na wieść o śmierci Jana Pawła II?
Podszedł do nas komendant Akademii- najważniejszy generał z żoną i oznajmił tę smutną wiadomość, że Ojciec Święty zmarł w Watykanie. Wszyscy zgromadziliśmy się przed zdjęciem Jana Pawła II, przy palącej się świecy, i zaczęliśmy się modlić. Komendant, tak jak i większość gości, był katolikiem. Wszyscy uklękliśmy więc do modlitwy. Proszę sobie wyobrazić, że nagle ta świeca zgasła. Uznaliśmy to za jakiś znak.
Jak wówczas Pani odczytała ten znak – gasnący płomień świecy?
Czuliśmy, że ta świeca łączy nas z rodakami, którzy opłakują na całym świecie stratę ukochanego Papieża. Gdybyśmy nie byli w Stanach, z pewnością pojechalibyśmy w tym czasie do Rzymu. Siostra męża mieszka we Włoszech i ma tam kontakt z Polakami.
To, co mnie dzisiaj trzyma przy życiu, to nie tabletki uspokajające, tylko nasz cudowny Ojciec Święty. Odkąd mąż zginął, zasypiam ze słuchawkami na uszach, słuchając głosu Papieża. Mam taką płytkę, gdzie sam Papież śpiewa między innymi Barkę, i to mnie tylko ratuje.
Muszę powiedzieć, że w ostatnie Święta Wielkanocne, które spędziliśmy razem z moim mężem, czułam jakiś dziwny niepokój. Te święta nie były dla mnie takie, jak zwykle.
Czym się ten niepokój objawiał?
Wszystko było nie tak. Człowiek różne nieszczęścia wyczuwa. Byliśmy wszyscy jacyś smutni. Myślałam, że może z powodu tej wyprawy do Katynia. Dużo na ten temat wówczas rozmawialiśmy.
Dwa tygodnie przed tą tragedią mąż miał sen. Mówił mi kiedy się obudził, że śniło mu się, jego ciało rozrywa się na części.
Dlaczego wojsko teraz nie staje w jego obronie? Na miejsce mojego męża postawiono człowieka po rosyjskiej akademii, bezwzględnego dowódcę. Wojsko jest zastraszane. Ludzie boją się stanąć w obronie mojego męża.
Czy gen. Błasik miał dobry kontakt z wyższymi oficerami, którzy razem z nim lecieli wtedy do Katynia?
Oni wszyscy dobrze się znali i bardzo szanowali. Rozumieli się bez słów. Jak mieli gdzieś razem jechać, dzwonili do siebie. Umawiali się. Wspaniałym człowiekiem był szef sztabu generalnego gen. Franciszek Gągor. To był prawdziwy polski oficer.
Wcześniej doszło do innego nieszczęścia – katastrofy casy. Zginęli wyżsi oficerowie lotnictwa. Niektórzy z pewnością byli zaprzyjaźnieni z Pani mężem...
Andrzej do końca nie mógł uwierzyć, że winni tego nieszczęścia są piloci. Minister Obrony Narodowej, mówiąc o tym, powiedział o nonszalancji pilotów. Jak można stwierdzić coś takiego? Czy wiemy, co było przyczyną katastrofy?
Zginęli nasi przyjaciele. To w nas mocno uderzyło. Musieliśmy się nawzajem podnosić na duchu. Mąż musiał to wszystko jakoś ogarnąć i na zewnątrz pozostać twardy. Przeżył to jednak niesamowicie.
Jak oceniał tę katastrofę?
Piloci szkoleni byli w Hiszpanii, skąd pochodził samolot. Niestety, katastrofy zdarzają się w lotnictwie. Raport opracowany po wypadku zaskoczył go. Uważał, że mogły być inne przyczyny, niezbyt dobrze zbadane. Nie mógł w to uwierzyć.
Czy mąż Pani znał pilotów, którzy usiedli za sterami Tu-154 10 kwietnia 2010 roku?
Mój mąż miał tysiące ludzi pod sobą. Niezwykle cenił sobie prawdę i uczciwość. Musiał mieć zaufanie do swoich lotników. Podkreślał to na każdym kroku. Podstawą dla niego było bezpieczeństwo.
Znał dobrze kpt. Arkadiusza Protasiuka, dowódcę samolotu Tu-154. Niezmiernie go cenił za fachowość. Na początku roku nagrodził go za prawdziwy wyczyn, jakim był lot powrotny z Haiti, gdzie tupolew poleciał z misją humanitarną. W samolocie popsuł się wówczas autopilot i kpt Protasiuk przez wiele godzin ręcznie pilotował tupolewa do Warszawy. W środowisku lotniczym mówiono wtedy o mistrzowskim locie.
Rozmawiałam z pilotami 36. Specpułku, którzy latali z moim mężem. Są zbulwersowani tym, że grupka ludzi, chcąc bronić kpt. Protasiuka, nagadała bzdur dziennikarzom. Ktoś ich podkręca, żeby broniąc załogę, oskarżali mojego męża. To nie ma nic wspólnego z prawdą. Ani kpt Arkadiusz Protasiuk, ani mój mąż nie są winni tej tragedii.
W końcu prezydent Lech Kaczyński powierzył gen. Błasikowi dowodzenie siłami powietrznymi. Jak mąż przyjął to wyróżnienie?
Gdy wróciliśmy ze Stanów Zjednoczonych, minister Jerzy Szmajdziński i prezydent Aleksander Kwaśniewski 15 sierpnia 2005 roku awansowali mojego męża do stopnia generała. Dostał wtedy pierwszą generalską gwiazdkę. Powierzono mu jednocześnie stanowisko dowódcy brygady w Poznaniu.
W 2006 roku nowy minister Radosław Sikorski złożył propozycję mojemu mężowi, żeby został komendantem i rektorem Wyższej Oficerskiej Szkoły Sił Powietrznych w Dęblinie. Akurat byłam świadkiem telefonu od ministra Sikorskiego.
Mąż nie chciał się rozstać z Poznaniem, ze swoim ulubionym lotniskiem w Krzesinach.
W Dęblinie też się dobrze czuł. Miał lotnisko, samoloty pod nosem. Latał i zarządzał szkołą.
29 marca 2007 roku, w dniu moich urodzin, Andrzej został wezwany przez śp. ministra Aleksandra Strzygło do Ministerstwa Obrony Narodowej. Pan Minister powiedział, że chce mu powierzyć przejęcie dowodzenia nad siłami powietrznymi. Mąż świetnie sprawdzał się na wszystkich stanowiskach. Wiedzieliśmy, że wcześniej czy później powierzą mu tę odpowiedzialną funkcję.
Kiedy wrócił do domu po rozmowie z ministrem, opowiedział mi o wszystkim. Na koniec powiedział tak, jak zwykle mówił w takich sytuacjach: „No, nie odmówiłem”. Wiedział, jaka to jest odpowiedzialność.
Generał Brady podczas pogrzebu powiedział, że nie było dla nikogo zaskoczeniem powierzenie dowództwa nad siłami powietrznymi Polski gen. Andrzejowi Błasikowi. Mój mąż miał informację z Pentagonu, że NATO chciało go mieć w swoich strukturach na ważnych stanowiskach.
Generał Gągor miał odejść na wysokie stanowisko do Brukseli. Razem spędzaliśmy sylwestra i witaliśmy nowy 2010 rok. Generał Gągor powiedział do mojego męża: „Andrzeju, nie wyobrażam sobie, abyś w przyszłości nie zastąpił mnie na moim stanowisku”. Były takie plany.
Pani mąż uważany był za PiS-owskiego generała. Czy to mu nie przeszkadzało?
On nigdy nie utożsamiał się z żadną partią.
Nie tylko o nim tak mówiono, także o śp. Admirale Andrzeju Karwecie, który też był mianowany przez prezydenta Kaczyńskiego na stanowisko dowódcy marynarki. To jest wielka głupota. Jak można tak mówić o generałach sił zbrojnych, którzy muszą być ponad podziałami? Traktowanie ich jak jakichś „żołnierzyków” jest uwłaczające i niepoważne.
A jak układała się współpraca gen. Błasika z ministrem Bogdanem Klichem?
Żołnierz służy ojczyźnie, a nie wdaje się w żadną politykę. Razem z mężem szanowaliśmy każdego wybranego demokratycznie prezydenta czy ministra. Dla nas byli to ludzie godni szacunku. Dziwi mnie teraz zachowanie ministra Klicha, który raz mówi, że po katastrofie casy chciał odwołać mojego męża, to znów temu zaprzecza.
Kiedy po katastrofie casy w 2008 roku napisano w gazetach, że chcą zdymisjonować mojego męża, rano zadzwonił minister Klich i zapewniał, że nawet przez myśl mu to nie przeszło. Byłam świadkiem tej rozmowy. A teraz, po śmierci męża, nie dość, że go nie broni, to jeszcze mówi, że chciał go odwoływać. Jestem bardzo ciekawa z jakiego powodu.
Pani mówi, że minister Klich nie broni gen. Błasika. Tymczasem minister twierdzi, że bronił go już na pogrzebie. Gdzie właściwie leży prawda?
Na pogrzebie mówił prawdę. Jak dobrze pamiętam, powiedział: „Jeżeli ktoś podniesie rękę na twój dorobek, to ja będę tego dorobku bronił”. Ale teraz nie wiem, dlaczego tego, o czym mówił, nie robi.
10 kwietnia rano gen. Błasik musiał wyjechać na lotnisko. Jak Pani zapamiętała ten dzień?
Tego ranka wszystko odbyło się jak zwykle. Pożegnałam męża. Jeszcze 9 kwietnia planował, że wszyscy dowódcy polecą Jakiem-40, a nie Tu-154 .
Czy obawiał się, że w samolocie, którym leci prezydent, nie będzie miejsca dla generałów Wojska Polskiego?
On nigdy się nigdzie nie pchał. Był skromny. Nawet tak się złożyło, że jego pogrzeb był ostatni. On, tak jak kapitan na okręcie, ostatni schodził z pokładu. Jakby sam tego chciał, został z tego grona dziewięćdziesięciu sześciu ofiar pochowany na końcu.
Kiedy odbył się pogrzeb?
28 kwietnia.
Wróćmy jednak do 10 kwietnia i ostatnich chwil, które spędziła Pani z mężem.
9 kwietnia wieczorem pożegnałam męża w obecności dzieci. Powiedziałam wtedy: „Andrzejku, bardzo Cię kocham. Godnie reprezentuj nas w Katyniu”. Ja również chciałam tam polecieć. Przy podobnych uroczystościach wielokrotnie mu towarzyszyłam. Tym razem, dzięki Bogu, nie było miejsca w samolocie.
Rano 10 kwietna założył galowy mundur, ubrał białą koszulę. Przyjechał po niego kierowca. Później opowiadał mi on, że mąż tego dnia był bardzo pogodny. Przywitali go na lotnisku pułkownicy pełniący służbę w 36. Specpułku. Po chwili podjechał szef Sztabu Generalnego gen. Gągor. Przywitali się. Wszyscy dowódcy udali się do saloniku – poczekalni dla VIP-ów w wojskowej części lotniska Okęcie. Nikt ze świadków nie słyszał, aby były jakiekolwiek rozmowy o pogodzie nad Smoleńskiem. Odbywało się wszystko jak zawsze. Nie było tam nikogo z załogi.
Mąż w takiej sytuacji kontaktował się z dowódcą pułku i dowódcą bazy. Tym razem na Okęciu był zastępca dowódcy bazy oraz zastępca dowódcy 36. Specpułku. To oni byli dla niego partnerami do rozmowy, a nie dowódca załogi czy ktoś inny. Wszystko odbywało się spokojnie.
A skąd Pani wie, jak wyglądały oczekiwania na samolot?
Są świadkowie, ci, którzy ich obsługiwali, dowódcy, osoby, które odprowadzały wylatujących. Wszyscy mówią, że była spokojna atmosfera. Jestem przekonana, że w poczekalni mąż uzgodnił z szefem Sztabu Generalnego gen. Franciszkiem Gągorem, kto będzie składał meldunek prezydentowi. Uczestniczyłam w wielu uroczystościach i wielokrotnie byłam świadkiem takich ustaleń. Wiem, jak w takiej chwili Polscy generałowie się zachowują. Oni omawiali między sobą, co do kogo należy. Nie przypominam sobie, czy mąż miał kiedykolwiek wcześniej przyjemność lecieć z prezydentem – zwierzchnikiem Sił Zbrojnych. Uzgodniono – jak mi powiedziano później – że Andrzej złoży krótki meldunek prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu.
Kiedy ogłoszono komunikat, żeby wszyscy udali się do samolotu, pasażerowie powoli zaczęli opuszczać poczekalnię. Nie podjeżdżano autobusami, tak jak to się zwykle odbywa, ponieważ samolot stał blisko portu lotniczego.
Męża odprowadzali pułkownicy z 36. Specpułku. Podchodząc do samolotu, jeden z pułkowników powiadomił kpt. Protasiuka, że gen. Błasik będzie towarzyszył mu przy składaniu meldunku prezydentowi. Jako dowódca Sił Powietrznych, de facto pełniący rolę gospodarza, miał do tego pełne prawo. Pan Andrzej Klarkowski, doradca prezydenta, był tego świadkiem. Mój mąż przywitał się z dowódcą załogi kpt. Protasiukiem, którego cenił za profesjonalizm.
Przed wylotem mąż rozmawiał także z ministrem Mariuszem Handzlikiem. W tym czasie kpt Protasiuk sprawdzał samolot. Były to rutynowe czynności. Potem pasażerowie zajęli miejsca na pokładzie. Dowodzenie przejął już dowódca załogi samolotu. Dla mojego męża na pokładzie dowódca załogi był świętością. Wszyscy wiedzą, że bardzo oburzał się na polityków, którzy przeszkadzali pilotom i w różnych sytuacjach próbowali wywierać na nich nacisk.
Jeżeli mówi Pani o naciskach na pilota, to przecież pamiętamy lot do Gruzji w 2008 roku. Odbywał się on w warunkach wojennych. Pilot nie zdecydował się lądować w Tbilisi. Uznał, że może być to niebezpieczne. Później rozgorzała dyskusja, czy mimo nacisków prezydenta mógł odmówić lądowania. Jakie wówczas było stanowisko męża?
Pamiętam dobrze ten dzień. 12 sierpnia był pogrzeb mojej mamy. Andrzej odbierał wtedy dużo telefonów i mówił – słyszałam dobrze: „Przecież dowódca załogi jest na miejscu i on widzi całą sytuację, ocenia zagrożenie i podejmuje odpowiednie decyzje. Nikt nie ma prawa nakazywać mu czegokolwiek”.
15 sierpnia mąż spotkał się z prezydentem, który chciał wiedzieć, kto miał rację. Andrzej powiedział wtedy: „Panie prezydencie, dowódca załogi zrobił wszystko, co możliwe, dla bezpieczeństwa osób znajdujących się na pokładzie”. Prezydent powiedział wówczas: „Dla mnie jest to wystarczająca rekomendacja”. Maż opowiedział mi o tym spotkaniu dokładnie. Dla niego było to bardzo istotne. Zresztą nie tylko ja mogę to potwierdzić, ale również dowódcy, z którymi mąż pracował.
Co się działo 10 kwietnia w samolocie lecącym do Smoleńska, tego chyba nigdy do końca się nie dowiemy...
Andrzej na pokładzie samolotu był gwarantem, że nikt nie naciskał na pilotów. Mąż mógł najwyżej być w salonce prezydenckiej. Mówi się, że miał otwarte uszkodzenia, bo nie miał zapiętych pasów.
Jego ciało zostało znalezione w tym samym czasie, co ciała innych dowódców. Prawdopodobnie był w saloniku ze wszystkimi generałami. Oni mieli tam swoje miejsca. Wcześniej było ustalone, kto gdzie siądzie. Żona gen. Gągora mówiła, że oni wszyscy byli w jednym saloniku.
Czy mąż miał zwyczaj dzwonić po wylądowaniu do Pani?
On często latał i byłam przyzwyczajona, że nie zawsze dzwonił do mnie. W sytuacji, kiedy od razu nie zadzwonił, nie denerwowałam się. Wiedziałam, że za chwilę się odezwie. Tego dnia już się jednak nie odezwał.
Jak dowiedziała się Pani o tej tragedii?
Zadzwonił brat męża i zapytał mnie: „Którym samolotem Andrzej poleciał?”. Myślałam, że jest ciekawy, ponieważ mąż wahał się, czy lecieć Jakiem-40, czy Tupolewem. Powiedziałam: „Poleciał prezydenckim samolotem”. Zapanowała cisza w słuchawce. Po chwili Piotr powiedział: „Ewa, włącz telewizor”, i rozłączył się. Na pasku wiadomości była już informacja o katastrofie.
Czy to była pierwsza podróż męża do Rosji?
Tak. Na Wschodzie był tylko na Białorusi, kiedy na pokazach Air-schow w Radomiu w 2009 roku rozbił się białoruski samolot Su-27. W niedzielę 11 kwietnia Andrzej miał odsłaniać obelisk pod Radomiem upamiętniający tę katastrofę. Mieliśmy razem tam być.
Jak przyjęła Pani wiadomość o katastrofie?
Był to olbrzymi szok.
Czy miała Pani nadzieję, że może jednak mąż przeżył?
Od razu miałam przeczucie, że nie żyje. Razem z dziećmi zaczęliśmy się modlić. Przytuliłam je do siebie. Przez pierwszy tydzień nawet nie płakałam, zrobiłam się twarda jak skała. Byłam w kompletnym szoku.
Czy Pani jako żona pilota myślała kiedyś, że mąż może zginąć w katastrofie lotniczej?
Przez lata spędzone razem z moim mężem przeżyłam niejedną katastrofę. Gdzieś w podświadomości przygotowywałam się na to najgorsze. Pożegnałam tylu przyjaciół męża. Z wieloma wdowami miałam do czynienia. Kiedy mąż został dowódcą sił powietrznych upomniałam się o te kobiety, które straciły mężów. Odszukałam je i założyłam Stowarzyszenie Rodzin Lotników, którzy zginęli w katastrofach lotniczych.
Kiedy powstało to stowarzyszenie?
Kiedy mój mąż objął dowództwo nad siłami powietrznymi, wtedy ja, jako pierwsza z żon dowódców lotnictwa w powojennej Polsce, zatroszczyłam się o te kobiety i postanowiłam je odnaleźć. Zapytałam, jak sobie radzą, czy mają pracę, co z dziećmi, czy czegoś im potrzeba. Wiedziałam, że są nieodpowiednio traktowane przez wojsko. Zazwyczaj w momencie pogrzebu kończy się więź z wojskiem.
Jak kobiety, do których udało się dotrzeć, przyjęły Pani inicjatywę?
Po raz pierwszy zaprosiłam wdowy na święto lotnictwa. Jak się spotkałyśmy, było dużo łez. Do tej pory kobiety te są niesamowicie wdzięczne. Teraz często występują w obronie mojego męża w telewizji „Trwam”. Do komercyjnych stacji czy do publicznej telewizji nikt ich nie zaprasza. Za dobrze by mówiły o generale, a przecież chodzi o to, by źle o nim mówić.
Czy ktoś poinformował Panią oficjalnie o śmierci męża?
10 kwietnia wszystkie informacje, jakie do nas docierały, pochodziły z telewizji. Dopiero później zadzwonił do mnie premier i złożył kondolencje. Dzwonił też minister Bogdan Klich. W tym czasie było dużo telefonów z całego świata. Wszyscy przekazywali wyrazy współczucia. Przyjechał do mnie zastępca mojego męża i pocieszając powiedział, że prawie wszyscy generałowie są ze mną. W lotnictwie wiedziano, jakim Andrzej był człowiekiem. Jego podwładni, koledzy piloci również przeżyli ciężko tę stratę.
Cały czas, do momentu wyboru nowego zwierzchnika Sił Powietrznych czułam opiekę wojska. Później nowy dowódca powyrzucał ludzi mojego męża, zastąpił ich swoimi. Zrobiono czystkę, tak jak w pałacu prezydenckim.
Od tego czasu czuje Pani, że została sama?
Można tak powiedzieć. Cały czas dzwonią generałowie, z którymi mąż pracował. Mam z nimi wspaniały kontakt. Niechętni mi są tylko dwaj, którzy ukończyli moskiewską akademię i byli przeciwni awansowi Andrzeja.
Jak wiemy, po katastrofie smoleńskiej był problem z identyfikacją ciał ofiar. Czy gen. Błasika też było trudno rozpoznać?
Początkowo chciałam lecieć do Moskwy zidentyfikować ciało męża. Praktycznie wróciłam się ze stopni samolotu, którym rodziny poleciały do Rosji.
Wiedziałam, czego mogę się spodziewać na miejscu, jak wyglądają piloci, którzy giną w katastrofie lotniczej. Z tym zetknęłam się nie raz.
Po informacji o organizowaniu wyjazdu rodzin ofiar do Moskwy zgłosiła się Pani do hotelu przy lotnisku Okęcie, gdzie była zbiórka przed wylotem...
Tak, pojechałam tam. W hotelu było spotkanie z rodzinami. Poinformowano nas, że możemy zostać na miejscu. Był tam ksiądz, który mówił, że to, co zobaczymy, na pewno będzie bardzo drastyczne. W tym momencie zrozumiałam, że nie czuję się na siłach, żeby tam lecieć, i zrezygnowałam.
Czy to spotkanie zaważyło na Pani decyzji?
Tak, po tym spotkaniu zrezygnowałam. Mówiąc szczerze, nie żałuję, bo jak już wspomniałam, nie byłam w stanie temu podołać. Nie było to łatwe. Syn gen. Kazimierza Gilarskiego był pięć dni w Moskwie i nie udało mu się rozpoznać ojca. Ciało mojego męża zidentyfikowano dopiero po jedenastu dniach.
Czy ktoś z Pani rodziny poleciał do Moskwy na identyfikację?
Nie. Słyszałam, że piloci rozpoznali mojego męża.
Którzy piloci?
Dokładnie nie wiem. Ci, którzy dolatywali do Moskwy. Na razie nie ustaliłam tego. Będę chciała to dopiero wyjaśnić.
Dopiero po jedenastu dniach oczekiwania dotarła do Pani wiadomość, że rozpoznano męża...
Zawiadomiono mnie o tym telefonicznie. Dzwonił ktoś z wojska.
Cały czas czekałam. Nie wiedziałam, czy się uda. Ciągle były informacje o przylatujących trumnach. Gdzieś usłyszałam, że jednej z ofiar w ogóle nie udało się zidentyfikować. Obawiałam się, że to mój mąż. 23 kwietnia w końcu przyleciała trumna z ciałem Andrzeja.
Czy w okresie żałoby uczestniczyła Pani w uroczystościach państwowych?
Byłam na prawie wszystkich pogrzebach generałów. Uczestniczyłam w Mszach odprawianych w katedrze Wojska Polskiego. Cały czas modliłam się i czekałam, że może w końcu przyleci ciało mojego męża.
Czy wie Pani, jakie mąż miał obrażenia?
Przeczytałam w raporcie komisji MAK, że miał bardzo ciężkie obrażenia. W prokuraturze powinny być informacje na ten temat. Wiem jednak, że nie dotarły jeszcze z Moskwy zdjęcia ciał. Mój pełnomocnik pytał, czy chcę czytać dokumenty ze śledztwa. W tej chwili, po tych przeżyciach, po ujawnieniu raportu MAK-u, nie mam na to siły. Zrobię to na pewno, ale w innym terminie. Teraz muszę się zebrać, żeby przeżyć pierwszą rocznicę katastrofy.
Czy kiedy przyleciała trumna, myślała Pani, żeby ją otworzyć, chociażby po to, żeby się z mężem pożegnać?
Szczerze mówiąc, nie. Wiem, jak mógł wyglądać. Nieraz po katastrofach próbowałam od niego dowiedzieć się jak najwięcej o tym, co zobaczył. Bywało, że był jednym z pierwszych na miejscu zdarzenia. Mogłam się domyślać, jak wygląda ciało po katastrofie lotniczej.
Czy mąż jako pilot bardzo przeżywał katastrofy swoich kolegów?
Jako dowódca w takiej tragicznej sytuacji musiał zachować zimną krew. W środku miał jednak ludzkie odruchy.
Kiedyś rozbiła się iskra i zginął pilot, jego przyjaciel. Andrzej wtedy też latał i mógł się znaleźć w tym samolocie. Opowiadał mi, że widział nieżywego pilota, który miał jeszcze zaciśniętą rękę na drążku. Do ostatniej chwili próbował podnieść samolot. Mąż stwierdził wtedy: „Widać było, że do końca walczył o życie”.
Czy w takich sytuacjach mówił, jak Pani ma się zachować, kiedy coś strasznego go spotka?
Nie lubiliśmy na ten temat rozmawiać, choć przygotowywał mnie do tego.
Pani mąż jako ostatni wrócił z Moskwy...
To była ostatnia tura. Przyleciały wtedy trumny wszystkich dowódców oprócz generałów Buka i Gągora. Ich wcześniej zidentyfikowano i przywieziono do kraju.
W tej ciężkiej sytuacji chyba Pani trochę ulżyło, kiedy przywieziono ciało męża do Polski?
Obawiałam się, że będę musiała pogrzebać pustą trumnę. W końcu pochowaliśmy go na cmentarzu na Powązkach, blisko postawionego później pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej. Teraz mam nadzieję, że w trumnie, która przyleciała z Moskwy, było ciało Andrzeja.
Po pogrzebach zaczęły się pojawiać różne informacje na temat katastrofy. Śledzi Pani te doniesienia?
Nie byłam w stanie wszystkich informacji kontrolować. Musiałam sama przeżyć moją tragedię. Nie przypuszczałam, że o cokolwiek będzie posądzony mój mąż.
Czy to, co się wydarzyło w Smoleńsku, traktowała Pani jako katastrofę lotniczą?
Tak. Wszystko mogło się zdarzyć. Mogła być jakaś awaria, mogli być winni Rosjanie. Nie wiedziałam wcześniej, jaki był stan lotniska w Smoleńsku .Na pewno nie miał pojęcia, w jakim stanie jest to lotnisko również mój mąż. On w tym locie tylko reprezentował delegację do Katynia.Za ten lot odpowiedzialne były inne instytucje.
Czy zgadzała się Pani z decyzją władz polskich w sprawie przekazania śledztwa stronie rosyjskiej?
Porównywałam to z katastrofą białoruskiego Su-27 w Radomiu. Widziałam, jak tę sprawę załatwiono. Rozmawiałam z pilotami, którzy wchodzili w skład komisji badającej ten wypadek. Była pełna współpraca Białorusinów z Polakami. Odbywało się to z obopólnym zaufaniem. Wiem, że nie było żadnych nieporozumień. Każdemu zależało na ustaleniu przyczyn katastrofy.
Sądziłam, że i tym razem odbędzie się to podobnie, że ujawnione zostaną prawdziwe przyczyny. Nie przypuszczałam, że będziemy świadkami rozgrywek politycznych i mówienia tylko o tym, co komu pasuje.
Bardzo zdenerwował mnie płk Edmund Klich, akredytowany polski przy komisji MAK. Nie znając mojego męża, przypisywał mu całą winę, wtórując Rosjanom. Nigdy w to nie uwierzę, że Andrzej był w kokpicie! On by się tak nie zachował! Nie latał tym samolotem. Wierzył, że ma dobrze wyszkolonych pilotów. Wiedział, jak ważny jest to lot, kto jest na pokładzie. Nie wtrącał się nigdy do zadań pilotów.
Teraz wszystko jest możliwe, każda manipulacja. Tylko międzynarodowa komisja może ustalić prawdziwe przyczyny katastrofy. Niezależni eksperci powinni mieć dostęp do wszystkich dowodów, jakie udało się do tej pory zebrać, zbadać czarne skrzynki i sprawdzić, czy zapisane w nich informacje nie zostały zmanipulowane. Dopóki tego się nie zrobi, dopóki Rosjanie nie udostępnią nam wszystkiego, to będzie można różne rzeczy mówić.
Do momentu ukazania się raportu MAK wierzyła Pani w wyjaśnienie przyczyny tej tragedii?
Miałam nadzieję, że dowiemy się prawdy. Śledziłam informacje na ten temat w prasie i telewizji. Byłam spokojna. Wiedziałam, że do mojego męża nikt nie ma zastrzeżeń. Informacje takie docierały do mnie od ludzi, którzy byli w Moskwie. Od momentu ukazania się raportu MAK nie oglądam telewizji.
Pani ma status osoby pokrzywdzonej jako najbliższa osoba jednej z ofiar katastrofy. Korzystała Pani z przysługującego prawa wglądu do dokumentów prokuratury badającej przyczyny tej tragedii?
Dostaję z prokuratury materiały, ale tam nic nie ma.
A ma Pani swojego pełnomocnika?
Po tym, jak ogłoszono, że we krwi mojego męża wykryto alkohol, powołałam swojego pełnomocnika. Gdy zaczęto oczerniać Andrzeja, nie mogłam znaleźć prawnika, który nie bałby się mediów. Rozmawiałam z dwoma, ale nie chcieli się podjąć tej sprawy. Wiedziałam, że sama nie poradzę sobie z tymi oskarżeniami.
Kiedy gen. Tatiana Anodina z komisji MAK mówiła o alkoholu, liczyłam, że ktoś stanie w obronie mojego męża. Miałam nadzieję, że nowy Zwierzchnik Sił Zbrojnych czy minister obrony narodowej czy obecny dowódca sił powietrznych powiedzą, iż te słowa obrażają polskiego generała. Jestem świadkiem, że przed uroczystościami nigdy nikt nie pił. To niemożliwe! Tym bardziej w drodze do Katynia!
Rosjanie kłamią nam prosto w twarz. Śmieją się z Polaków. Oczerniają nas przed całym światem, a my w żaden sposób na to nie reagujemy.
Po prezentacji raportu MAK ledwo żywa pojechałam do Sejmu. Tam zorganizowano konferencję prasową. Powiedziałam do dziennikarzy, że na oczach całego świata obraża się polskiego generała. Wtedy też mecenas Kownacki ujął się za mną i zgodził się zająć sprawą szkalowania mojego męża.
Poczułam, że jestem ogromnie poszkodowana i że to wszystko, co się dzieje, to jest wyrachowana, bezpodstawna nagonka na mojego męża.
Przed raportem MAK oskarżano pilotów o spowodowanie katastrofy. Jak Pani reagowała na te doniesienia?
Uważałam, że Rosjanie nie mają prawa mówić źle o naszych pilotach. Oni nie podjęliby się tak ryzykownego lądowania, gdyby zamknięto lotnisko. Z informacji, które do nas docierają, widać, że zostawiono ich samym sobie. Dodatkowo wieża podawała mylne komunikaty.
Wiem, że w prokuraturze są zeznania rodzin pilotów oczerniające mojego męża. Ktoś bardzo sprytnie wykorzystał ich i podkręca całą atmosferę. Komuś bardzo zależy, żeby obwiniać mojego męża.
Pojawienie się w raporcie MAK informacji dotyczącej sekcji zwłok Pani męża jest niezgodne z konwencją chicagowską, na którą powołuje się strona rosyjska. Czy Pani zgłaszała protest w tej sprawie?
Razem z pełnomocnikiem odwołaliśmy się do gen. Anodiny. Po naszym liście częściowo usunięto zamieszczoną w internecie ekspertyzę.
Czy władze polskie w tej sprawie także protestowały?
Nikt nie zgłaszał protestu. Prezydent Komorowski, zwierzchnik Sił Zbrojnych, powiedział coś, z czego wynikało, że nieważny jest honor, tylko prawda. O jakiej prawdzie mówi? O tej, którą Rosjanie ogłosili?
Po liście do komisji MAK protestującym przeciwko ogłaszaniu wyników sekcji zwłok gen. Błasika ukazał się artykuł w „Izwiestii”. Pisano tam, że Pani boi się prawdy. Zna Pani ten tekst?
Rosjanie perfidnie kłamią.
Generał Błasik upamiętniony został na Zachodzie. Podobno w Ramstein, w amerykańskiej bazie lotniczej, postawiono mu pomnik.
To nie jest duży pomnik, ale bardzo wymowny. W konturach Polski jest napis z Jana Kochanowskiego: „Jeżeli komuś niebo jest przypisane, to tylko tym, którzy służą ojczyźnie”.
W bazie Ramstein przed główną kwaterą zasadzono także dąb poświęcony mojemu mężowi.
Z całego świata dostaję wyrazy wsparcia. Piszą do mnie generałowie, dowódcy sił powietrznych. To niesamowita solidarność. Dla mnie jest to bardzo ważne w tej chwili.
Na pogrzeb mojego męża przyleciał z Kanady dowódca tamtejszych Sił Powietrznych tylko po to, żeby stanąć i pochylić się nad grobem. Podobnie ze Stanów Zjednoczonych. Czy gdyby Andrzej nie był szanowany, zdecydowaliby się na tak długą podróż?
Słyszałam, że w powojennej historii nie było takiego pogrzebu. Pięćdziesiąt pocztów sztandarowych z całej Polski, tysiące ludzi, delegacje z ponad dwudziestu państw, piękne, wzruszające, a przede wszystkim prawdziwe przemówienia. Stojąc nad grobem męża, wiedziałam, że żegnam wielkiego człowieka.
Czy była Pani na miejscu katastrofy w Smoleńsku?
W październiku pojechałam do Smoleńska wraz z innymi rodzinami na zaproszenie pani prezydentowej Komorowskiej. Bardzo przeżyłam ten wyjazd. Dotykałam ziemię, tę nieszczęsną brzozę, o którą samolot zahaczył skrzydłem. Cały czas myślałam: „Boże, co on wówczas czuł?”. Stojąc pod drzewem, które tego dnia stanęło na drodze samolotu, wiedziałam, że myślał o nas – o mnie, o dzieciach. Wiedział, że zginie.
Po jego śmierci, kiedy latałam samolotami, także zastanawiam się, co on wówczas czuł, kiedy wiedział, że już ginie. Jako pilot doskonale wiedział, że to może być koniec.
Jak Pani mąż zazwyczaj reagował w sytuacjach stresowych albo konfliktowych?
Był niezwykle opanowany. Nikt go nie mógł wyprowadzić z równowagi. Nikt mu nie był w stanie niczego narzucić, łącznie z najważniejszym pasażerem tego lotu. On swoją osobowością wnosił spokój. Mówią o tym jego podwładni, koledzy.
Obecnie oczekujemy na raport komisji Jerzego Millera. Uważa Pani, że wniesie on coś nowego do sprawy?
Słyszałam, że ma być to raport polityczny. W państwach totalitarnych właśnie tak konstruowane są raporty z katastrof lotniczych. Po tej katastrofie często zastanawiam się, właściwie w jakim kraju żyję. Chyba rząd żadnego cywilizowanego kraju nie pozwoliłby sobie na takie bezpodstawne upokorzenia.
Czy wierzy Pani, że kiedyś poznamy prawdę?
Myślę, że dopiero wówczas, kiedy zmieni się władza. Na obecnej strasznie się zawiodłam. Czuję się zdradzona, opuszczona. Mąż oddał całe życie dla ojczyzny i co go spotyka po śmierci? Ja również poświęcałam się, tak jak każda żona oficera. Rosjanie obrażają honor żołnierza polskiego i nikt nie reaguje! To skandal! Gdzie my żyjemy! Zostaliśmy skrzywdzeni, cała nasza rodzina! Zhańbiono polskiego generała!
Czy ten rok był dla Pani rokiem żałoby?
Skąd. To był koszmar. Polskie piekło. Wystarczyłoby, żeby po mojej stronie stanęli wojskowi, Minister Obrony Narodowej. Wtedy byłabym silniejsza. Zamiast tego nastąpiło milczenie, godzenie się z oszczerstwami. Wszyscy ci, którzy wykreowali fałszywy obraz mojego męża, chcieliby, żebym się poddała. Ja mam wrażenie, że oni nie mówią o moim mężu, tylko o kimś innym. Zgadza się tylko nazwisko.
Głęboko wierzę, że prawda wyjdzie kiedyś na światło dzienne i w końcu powiedzą, że mojego męża nie było w kokpicie. Tylko czy oni się przyznają do tego?
Rozmawiał Dariusz Walusiak
Autor: au