Wczuwając się w ruchy powietrza
Treść
Rozmowa z Sebastianem Kawą, wybitnym polskim pilotem szybowcowym, siedmiokrotnym mistrzem świata
Pamięta Pan swój pierwszy lot szybowcem?
- Pamiętam z dzieciństwa, jak razem z tatą latałem polskim szybowcem o nazwie Bocian. Podkładałem wtedy trzy poduszki na siedzenie, by w ogóle coś widzieć przez okno. Wrażenia były niesamowite, dziwiłem się, że da się tymi wielkimi skrzydłami sterować, przechylać szybowiec, sprawować nad nim kontrolę. To mnie urzekło, patrzyłem na tatę zafascynowany.
Był Pan zatem na tę konkurencję "skazany"?
- To chyba za dużo powiedziane. Zawsze mnóstwo czasu spędzałem na lotniskach, nie przeszkadzało mi, że ojciec dużo lata, lubiłem go podpatrywać, starałem się naśladować. Mieszkamy w Międzybrodziu Żywieckim, praktycznie za płotem mamy pas startowy, zatem można powiedzieć, że z jednej strony byłem "skazany" na latanie. Z drugiej - nikt mnie do niczego nie zmuszał. Gdybym powiedział "nie", dziś zajmowałbym się pewnie czymś innym. Takiej opcji jednak nie było.
Dla kogo jest ten sport?
- Dla ludzi dokładnych i wytrwałych.
To chyba niepełna odpowiedź...
- Tak naprawdę latać szybowcem może się nauczyć każdy. Oczywiście strach czy lęk wysokości jest przeszkodą. Ale jak ktoś poważnie podejdzie do lekcji, to pojmie reguły sterowania, nawet bardzo precyzyjnego. To kwestia treningu i odpowiedniego instruktora, który wskaże, co i jak. Rekreacyjne poruszanie się szybowcem nie jest zatem jakimś zajęciem niebotycznym, wyjątkowym. Skala trudności i wyzwanie rośnie, gdy chce się nim zajmować poważniej, traktować jako sport, rywalizację. Wówczas dochodzi taktyka, wyuczenie się takiego sterowania, by nie tracić cennych metrów wysokości w zależności od zmieniających się warunków atmosferycznych. Kluczem do sukcesu jest meteorologia, poznanie zjawisk, przewidywanie, jak pogoda może się zmienić. Trzeba mieć wyczucie dystansu, podzielną uwagę i wykształcone pewne automatyzmy. W mistrzostwach świata szalenie istotne jest "rozpracowanie" terenu, szczególnie jeśli odbywają się w terenach górzystych, pełnych zdradliwych zboczy, przełęczy. W tym roku miałem szczęście, bo wyjechałem do Chile na trzy tygodnie przed zawodami i mogłem wystartować w zawodach lokalnych, na których obserwowałem, jak miejscowi piloci pokonują ścieżki między górami. Na samym końcu dochodzi też przygotowanie psychologicznie, by wytrzymać stres i dzięki temu nie popełniać błędów. Tak naprawdę medali mistrzostw nie zdobywa się, wygrywając po drodze wszystkie wyścigi, tylko popełniając mniej błędów niż inni.
Za co pokochał Pan szybowce?
- Za możliwość rywalizacji. To prawdziwy sport, w którym jest konkurent, bezpośrednia walka, wyścig. Wykorzystujemy siły natury, przez co w każdej niemal chwili może się wydarzyć coś nieoczekiwanego, nieprzewidywalnego. Poza tym latanie bez silnika, pokonywanie w ten sposób ogromnych dystansów naprawdę jest fascynujące. Rekordzista przeleciał 3008 km, to imponujące. Szybowce wznoszą się na wysokość przekraczającą 16 kilometrów, podczas mistrzostw świata przelatywaliśmy ponad szczytami Andów. Coś pięknego!
No ale na podziwianie widoków chyba nie ma Pan za dużo czasu?
- Podczas zawodów nie. Ważniejsza jest rywalizacja, dążenie do maksymalizowania swojego wyniku. Ciągle wczuwamy się w szybowiec, w ruchy powietrza, próbujemy obrać najlepszą ścieżkę lotu, by jak najmniej opadać, za to wykorzystywać korzystne podmuchy do wznoszenia się. Na podziwianie przyrody mamy czas na treningu. To jest ten moment prawdziwej kontemplacji. W Wigilię pofrunąłem nad Aconcaguą w Andach i muszę przyznać, że było to niezapomniane przeżycie. Niekiedy widzę, jak alpiniści w pocie czoła wspinają się na szczyt, ja lecę niedaleko nich, grzejąc się w przeszkolonej kabinie. Do uprawiania tego sportu pcha nas też, a może przede wszystkim - ciekawość.
Ma Pan swoją ulubioną trasę, miejsce do latania?
- Lubię polecieć z Międzybrodzia w Tatry. W ogóle kocham góry, przelatywać blisko skał, czuć niemal bezpośredni kontakt z terenem, omijać przeszkody. To wyzwanie, ale jakie! Chyba najmilej wspominam loty w południowej Francji - Prowansji.
Ile czasu potrzebuje Pan, by zapoznać się z daną trasą?
- Poznanie rejonu zawodów zajmuje około tygodnia, czasem dwóch. W Chile miałem prawdziwy komfort, ale nie chciałem ryzykować, bo czasem pogoda pokrzyżuje plany na treningu.
Polskie szybownictwo ma wspaniałe tradycje, sięgające czasów międzywojennych, Pan je kontynuuje, ale też często podkreśla, że obecna sytuacja do najlepszych i najbardziej komfortowych nie należy...
- To prawda, tradycje mamy wspaniałe. Przed wojną najbardziej spektakularny był wyczyn Tadeusza Góry, który na drewnianym szybowcu PWS-101 pokonał dystans prawie 578 km z Bezmiechowej (Bieszczady) do Małych Solecznik pod Wilnem. Było to coś nieprawdopodobnego w tamtych czasach. Wtedy osiągnięciem było 30, najwyżej 50 kilometrów. Wyczyn Góry można by porównać do przejechania Rajdu Dakar starym, słabym samochodem. Dziś również mamy dobrych pilotów, ale też mnóstwo problemów. Brakuje pieniędzy, Aeroklub Polski nie jest nawet związkiem sportowym. Na sporcie nie zarabiamy, czasami musimy borykać się z przeróżnymi przeszkodami, szukać funduszy na wyjazd na zawody.
A zatem pomaga pasja, ale to w pewnym momencie może nie wystarczyć.
- Szybownictwo staje się coraz droższe i mniej dostępne. Zmieniają się przepisy, pojawiają się nowe, niezbyt korzystne regulacje. Szkoda, że możliwości, jakie daje, nie wykorzystuje armia. W wielu krajach świata wojska lotnicze szkolą się na szybowcach, na nich zdobywając cenne doświadczenie i umiejętności. Bundeswehra regularnie wychowuje w swoim klubie kolejnych mistrzów świata. Tymczasem u nas pokutuje mylne myślenie, że najlepiej od początku trenować na drogim samolocie ludzi, którzy nie mieli styczności z lotnictwem. Dawniej do szybownictwa garnęła się młodzież, teraz staje się ono zajęciem elitarnym, dla ludzi starszych, bogatych. Najbardziej wymowne są zresztą liczby: Aeroklub Polski ma obecnie trzy (!) szybowce, które mogą startować w mistrzostwach świata. W jakimś lokalnym niemieckim klubie pewnie znalazłoby się ich dziesięć albo i więcej. Nowy sprzęt co roku kupują Czesi, wykorzystując na ten cel pieniądze z totalizatora sportowego. Ja w tym roku i tak mam szczęście, bo otrzymałem do swojej dyspozycji szybowiec. Owszem, muszę się z nim podzielić z juniorami, ale i tak nie mam prawa narzekać.
Powalczy Pan o kolejny tytuł mistrza świata?
- Powalczę, ale jest coraz trudniej. Pasja pasją, ale ileż można żyć niepewnością, czy uda się zgromadzić pieniądze na wyjazd na zawody, czy też nie. Na pewno jednak chciałbym pocieszyć się jeszcze z tytułu. Łącznie mam ich na koncie siedem, a wciąż jestem głodny sukcesów.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-02-04
Autor: jc