To nasz wspólny wybór
Treść
Zdjęcie: M.Marek/ Nasz Dziennik
Z Tomaszem i Justyną Pilacińskimi oraz Katarzyną Pobudkiewicz, rodzicami uczącymi dzieci w domu, rozmawia Beata Falkowska
Decyzja o uczeniu dziecka w domu to ostre wyjście poza edukacyjny schemat. Jak rodzi się taki wybór?
Justyna Pilacińska: – Decyzja w naszym przypadku była szybka. Było nam łatwiej, bo nasi znajomi zaczęli rok przed nami, mieliśmy zatem możliwość obserwowania, jak to wygląda. Ktoś przetarł szlaki, po to także powstała Fundacja Maximilianum, by przecierać szlaki innym. Pobliska szkoła rejonowa nie jest placówką, do której chcielibyśmy posłać dziecko. Szukając szkół gdzieś dalej, także nie znaleźliśmy takiej, której moglibyśmy zaufać.
Najstarsza córka ma teraz 7 lat, gdy podejmowaliśmy decyzję o edukacji domowej, miała niespełna 6 lat. Kontakt z nią był coraz lepszy, w rozmowach podejmowaliśmy coraz poważniejsze tematy, coraz więcej mogliśmy z nią zrobić. Doszliśmy do wniosku, że nie chcemy tego utracić. Stwierdziliśmy, że spróbujemy na początek uczyć ją w domu, tym bardziej że w pierwszych latach edukacji nie jest to trudne, choć z drugiej strony to gigantyczna praca, bo np. przechodzimy ze stanu nieznajomości literek do czytania. Wsparci doświadczeniem przyjaciół zdecydowaliśmy się na edukację domową.
Wiedzieli Państwo wówczas, że będzie wokół Was grupa rodzin uczących dzieci w domu?
Tomasz Pilaciński: – Patrząc z perspektywy czasu, wybór nauczania domowego był odkrywany etapami. Gdy po ślubie urodziły się nasze dzieci, postanowiliśmy, że żona będzie przebywać z nimi w domu, a ja w pełni zajmę się pracą zawodową. Ten wybór wydawał nam się naturalny. W momencie, gdy dzieci zaczęły dorastać i pojawił się temat edukacji, stanęliśmy przed perspektywą, że te dzieci, które staraliśmy się wychowywać do pewnych wartości, ochronić przed złem, mielibyśmy posłać do szkoły, która obecnie nie chroni dobra w dziecku, nie bierze odpowiedzialności za kształtowanie młodego człowieka, a niekiedy wprost demoralizuje i otwiera na zło. W konsekwencji pojawił się w nas sprzeciw i decyzja o wychowaniu domowym. Dopiero później zobaczyliśmy, że nasi znajomi mają podobne spostrzeżenia w kontekście wychowania oraz podejmują decyzje, by realizować je w domu.
J.P.: – Pewne to nie było, ale mogliśmy przypuszczać, że niektórzy mogą o tym myśleć. Chyba bardziej nas pociągali ci, którzy byli przed nami, a nie ci, którzy byli za nami. Dziś z grupą rodzin z Fundacji Maximilianum mieszkamy w jednej okolicy właśnie z tego względu, by sobie pomagać.
Pani uczy dzieci w domu, Pan pracuje zawodowo. Jak tata jest włączany w wychowanie dzieci?
T.P.: – Taki, a nie inny podział obowiązków to nasz wspólny wybór, w który wpisana jest także świadomość ofiary z siebie oraz rezygnacja z pewnych doczesnych przyjemności. Jestem bardzo wdzięczny mojej żonie za ogrom pracy, którą wykonuje, będąc z dziećmi w domu i zajmując się ich wychowaniem. Ze względu na pracę zawodową nie mam możliwości włączenia się w pewne obowiązki edukacyjne.
J.P.: – A ja tego nie wymagam.
T.P.: – Pomimo obowiązków stanu organizuję swój czas z dziećmi. Najczęściej wieczorami i w chwilach wolnych od pracy zawodowej. Staram się go jak najlepiej spożytkować. Ostatnio podjąłem się przygotowania córki do wcześniejszej Pierwszej Komunii Świętej, w czym bardzo chętnie uczestniczy także młodszy syn. Zaskoczeniem jest dla mnie prostota dzieci w patrzeniu na Boże sprawy. To dobro, które staramy się przekazać dziecku w tym duchowym obszarze, procentuje w innych wymiarach. W ramach wieczornego bycia z dziećmi podjęliśmy ostatnio rozmowy o dobrych uczynkach dla bliźniego, przynajmniej jednym każdego dnia. Wielką radością jest słyszeć, jak następnego dnia dzieci opowiadają, co zrobiły dla drugiego, jak szukają okazji do czynienia dobra. Tak jak wspominałem na początku, nie mam możliwości uczestniczenia w codziennych zajęciach z dziećmi, ale staram się w inny sposób przekazywać im pewne wartości, a to w pewien sposób kształtuje ich postawy na co dzień.
Padło słowo „ofiara”. Wielu osobom edukacja w domu jawi się jako poświęcenie całego życia dzieciom.
Katarzyna Pobudkiewicz: – Na pewno jest to wybór stylu życia, ale nic dobrego nie dokonuje się bez ofiary, ona musi być u podstaw. Chodzi mi o takie pozytywne podejście do ofiary, a nie robienie z siebie męczennika. Gdybym nie poświęcała się dla swoich dzieci, swojej rodziny, to co bym robiła na świecie?
A ofiara ze strony dzieci? Podkreślają Państwo, że nie chowają dzieci pod kloszem. Jak dzieci uczone w domu są konfrontowane z sytuacjami dla nich trudnymi, wymagającymi poświęcenia?
J.P.: – Tworzymy wychowanie domowe, a nie klosz domowy. W rodzinie, gdzie mamy po kilkoro dzieci, samo życie niesie różne trudne sytuacje. Włączamy dzieci w obowiązki domowe, mamy wspólne zajęcia dla dzieci w fundacji, gdzie spotykają się one z innymi dziećmi, ale i z dorosłymi. Nie boimy się wymagać od dzieci i są to często duże wymagania. Nie boimy się również wymagać nawzajem od nie swoich dzieci. Są pewne wymagania, które egzekwują wszystkie mamy.
K.P.: – Myślę także o zachowaniu na Mszy Świętej. Od rozumniejszych dzieci, tych około trzyletnich, wymagamy, by zachowywały się najlepiej, jak potrafią. Nauczenie dziecka szacunku do Eucharystii, do tego, co najważniejsze, pomaga uczyć je szacunku do innych osób i do siebie samego.
J.P.: – Moim zdaniem, każdy rok spędzony przy rodzicach jest dla dziecka zyskiem, buduje ich kręgosłup moralny, co pozwoli im wybierać dobro w sytuacji konfrontacji ze złem.
T.P.: – Kiedyś byłem świadkiem rozmowy między dziećmi, w której jedno, słuchając opowieści drugiego, stwierdziło zdecydowanie: to jest kłamstwo. Staramy się je przygotować do tego, aby umiały rozeznać prawdę i stanąć w jej obronie. Widzimy, że wychowanie w domu przynosi dobre owoce, i w tym kierunku chcemy iść. Nie chcemy budować nad dziećmi klosza i nie o to chodzi w wychowaniu domowym, ale staramy się im dać takie narzędzia, aby nie były bezbronne w konfrontacji ze złem w tym świecie oraz by miały na tyle męstwa i odwagi, aby walczyły o dobro również w drugim człowieku.
Dziś Państwa córka ma ukończone roczne przygotowanie przedszkolne i pierwszą klasę. Egzaminy na koniec roku już za Wami?
J.P.: – Już za nami, już z wynikami.
Jakimi?
J.P.: – Pozytywnymi.
Pytam dlatego, że dla wielu rodziców uczących dzieci w domu jest to moment stresujący.
J.P.: – Za pierwszym razem był to moment bardziej stresujący. Myślę, że to kwestia całego podejścia i tego, co wypracowaliśmy w fundacji: skupiamy się na tym, co jest katolickie, na roku liturgicznym, na elementach patriotycznych, trochę na przyrodzie. Ważne jest dla nas to, co realne.
T.P.: – Są pewne ramy określające, co dziecko powinno umieć, natomiast to, w jaki sposób do tego dojdziemy, czy będziemy mówili o rodzicu A i B, czy po prostu o mamie, tacie i rodzinie, to już jest nasz wybór.
Coś było dla Państwa zaskoczeniem w podstawie programowej w czasie tych dwóch lat nauki w domu?
J.P.: – Niewspółmierne są wymagania dotyczące ekologii, niemal takie same jak dotyczące liczenia. Już w zerówce w podręczniku pojawiają się typy elektrowni czy opis ekotorby. Pominęliśmy takie rzeczy.
A sam egzamin? Były niespodzianki in minus?
J.P.: – Po zerówce egzamin to taki poziom przedszkolny, dzieci siedzą w kółeczku na dywanie, nauczyciel zadaje proste pytania. Egzaminy, które były w tym roku, były dużo trudniejsze. Przeskok jest spory. Zaskoczyła mnie forma egzaminu, która jest właściwa dla danej szkoły. Egzamin trwał za długo jak na tak małe dzieci, składał się z części ustnej i pisemnej. Przekazaliśmy nasze uwagi szkole. Jeśli chodzi o treść, nie byłam zaskoczona.
T.P.: – Byliśmy obecni na egzaminie, bo jest taka możliwość. Egzamin wypadł pozytywnie. W pierwszych trzech klasach nie ma możliwości, żeby wypadł inaczej. To jest ocena opisowa, w której zaznacza się, co dziecko umie, a czego powinno się jeszcze nauczyć.
Rodzice z Fundacji Maximilianum podkreślają, że stopnie nie są dla nich najważniejsze.
J.P.: – Tak, to jest coś, do czego się dorasta. Stopnie nie są miernikiem naszego rodzicielstwa czy tego, jakimi jesteśmy nauczycielami.
T.P.: – Pewien poziom trzeba osiągnąć i staramy się to po prostu obiektywnie oceniać.
Co jest zatem dla Państwa wyznacznikiem bycia dobrym rodzicem?
K.P.: – Dla mnie takim dobrym znakiem jest to, gdy na koniec ciężkiego dnia dzieci przytulą się i mówią, że jest im dobrze, że są szczęśliwe, że mnie kochają. A także dostrzeganie efektów walczenia o dobro w dziecku, gdy zaczyna ono samo wybierać dobro, nie po to, by się przypodobać, ale dlatego, że widzi jego wartość.
J.P.: – Ja bym powiedziała jeszcze inaczej, może to kwestia charakterologiczna, ale dla mnie takim wyznacznikiem jest przekraczanie własnej słabości.
T.P.: – Szczególnym, bardzo ważnym wymiarem rodzicielstwa jest wymiar duchowy, prowadzenie dzieci do Boga, myślenie o ich duszy, o zbawieniu.
Największa radość tego kończącego się roku szkolnego to…?
J.P.: – Prowadzimy z mamami wspólne zajęcia dla dzieci i dla mnie ogromną radością są każde zajęcia, które zainteresują dzieci, bo na etapie ich przygotowania mam zazwyczaj dużo wątpliwości, czy jestem w stanie skupić uwagę dzieci i dotrzeć do nich z danym tematem.
Widzą Państwo różne pasje tych małych jeszcze dzieci?
J.P.: – Tak, różne pasje i predyspozycje.
Edukacja domowa stwarza fantastyczne warunki rozwoju tych indywidualnych upodobań i talentów?
J.P.: – Tak, w związku z tym, że wszystko odbywa się w domu, od razu widać, co pociąga dziecko. Dla mojej córki ewidentnie są to książki, a nie matematyka. Nie lubi rzeczy, które wymagają jakiejś niesamowitej kreatywności, ale z sercem oddaje się pracom wymagających cierpliwego zaangażowania, teraz na przykład wyklejamy dywan z kwiatów dla Pana Jezusa na procesję na Boże Ciało. Z ostatnich rzeczy, które mnie zaskoczyły, było to, że moja córka sama wzięła książkę o św. Dominice Mazzarello, i – tak jak potrafi – czyta ją samodzielnie wieczorami. Syn jest bardziej żywy, świetnie radzi sobie ruchowo. Zaskoczeniem tego roku jest także to, jak szybko rozwija się nasza najmłodsza córka, która ma rok i osiem miesięcy. Uczestniczy w procesie kształcenia starszego rodzeństwa i stara się je naśladować.
W wakacje odpoczywacie?
J.P.: – Myślę, że w wychowaniu domowym nie ma takiego ścisłego rozgraniczenia na rok szkolny i wakacje. Ten czas wolny i nauki trochę się przeplata. Są dni, gdy w ciągu roku tego czasu jest więcej, z kolei czas wakacji także daje wiele okazji do poznawania świata, trochę poprzez zabawę. Typ pracy będzie inny, choćby ze względu na pogodę. Na pewno dzieci nie są w wakacje bezczynne, myślę, że dobrze jest, aby było w tym okresie także trochę pracy przy biurku.
Chciałabym, aby nasi Czytelnicy posmakowali trochę Państwa stylu życia i bycia z dziećmi. Domyślam się, że nie macie telewizora, co zatem czytacie dzieciom?
K.P.: – Telewizora nie mamy. Ja czytałam dzieciom do snu „Quo vadis” (z racji wieku tylko fragmenty), „W pustyni i w puszczy”, „Pana Tadeusza”. Dzieci mają trzy i cztery lata, wiele jeszcze nie zrozumiały, ale słuchały. Po synu widzę, że bardzo ładnie się wysławia, może to jest efekt tych lektur. Teraz czytam im bardzo ładnie wydaną przez Siostry Loretanki książkę księdza biskupa Władysława Bandurskiego o św. Jadwidze. Czytamy książki Ewy Hanter, szczególnie „Małych Przyjaciół Jezusa Eucharystycznego”. Zasadniczo wybieramy tematykę religijno-patriotyczną. Ważne jest, aby nie bać się stawiać dzieciom wymagań na wysokim poziomie. Nie chodzi tu o umiejętności, ale pewną tematykę i estetykę, osłuchanie z piękną polszczyzną, której tak nam dziś brakuje.
J.P.: – U nas furorę robi ostatnio „W pustyni i w puszczy”. Przyjęliśmy pewne kryteria doboru lektur dla naszych dzieci. Na pewno muszą być realne, tzn. nie pojawiają się w nich postacie, które w rzeczywistości nie istnieją. Zwierzęta, które przedstawione są w tych książkach, nie mówią, nie myślą – tak to jest w rzeczywistości. Poszukujemy lektur, w których przedstawiona jest pełna rodzina – trzeba zauważyć, że obecnie nie jest łatwo takie znaleźć.
T.P.: – Ja widzę z kolei, że pociągające dla dzieci są żywoty świętych, np. „Święci Narodu Polskiego” autorstwa Ewy Hanter. To historie prawdziwych ludzi, którzy walczyli z własnymi słabościami, przeciwnościami i osiągnęli świętość.
Dziękuję za rozmowę.
Beata FalkowskaNasz Dziennik, 21 czerwca 2014
Autor: mj