Taśmy Tuska
Treść
Ekipa Donalda Tuska dostała jednoznaczne ostrzeżenie, że zabawa taśmami może być niemiła dla wszystkich, zwłaszcza jeśli nagrani mają na sumieniu jakieś ciemne sprawki
Są taśmy na Kwaśniewskiego, znalazły się również na rząd Tuska. Cała Polska usłyszała rozmowy osób sprawujących obecnie czy jeszcze niedawno najwyższe funkcje w państwie, dowodzące ich uwikłania w nieczyste, pozakulisowe rozgrywki, kompromitujące ich uczestników jako polityków i mogące wskazywać nawet na możliwość popełnienia przestępstw. Zakładając prawdziwość ujawnionych przez tygodnik „Wprost” nagrań, należało oczekiwać tylko jednego – że w poniedziałek premier ogłosi dymisję swojego rządu. Nic bardziej mylnego.
Jeszcze na początku ubiegłego tygodnia to Donald Tusk mógł zacierać ręce i otwierać szampana po udanej akcji sejmowego głosowania w sprawie uchylenia immunitetu poselskiego byłemu szefowi Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariuszowi Kamińskiemu. To bowiem nie PiS, nie Kamiński, nie prawda i nie sprawiedliwość wygrały podczas głosowania w sprawie immunitetu, a Jarosław Kaczyński wcale nie musi biec z kwiatami w podziękowaniu do Tuska za postawę części posłów PO, którzy nie pozwolili prokuraturze postawić zarzutów Kamińskiemu. Paradoksalnie to właśnie przewodniczący Platformy Obywatelskiej mógł cieszyć się – choć nie publicznie, lecz co najwyżej w gronie najbliższych współpracowników – sukcesem. Nie tylko zdołał przygotować sobie dobry grunt pod przyszłą koalicję rządową z postkomunistami Leszka Millera, ale za jednym zamachem spacyfikował wszystkich członków klubu Platformy, którzy do dnia wyborów parlamentarnych będą pamiętać, jakie przerażenie ich ogarnęło na wieść, że utratą miejsca na liście wyborczej mogą zapłacić za to, że nie zagłosowali tak, jak rzekomo chciał szef. A mowa o głosowaniu, w którym żadnej dyscypliny klubowej nie wprowadzono.
Operacja „Kwaśniewski”
Głosowanie nad uchyleniem immunitetu poselskiego byłemu szefowi CBA nie było operacją „Kamiński” zmierzającą do postawienia przed sądem symbolu „strasznej” IV RP, lecz raczej operacją „Kwaśniewski”, i to bynajmniej niezmierzającą do uratowania skóry byłemu prezydentowi. To w Aleksandrze Kwaśniewskim premier zdaje się ciągle postrzegać swojego największego konkurenta na zagospodarowywanej przez przewodniczącego PO flance sceny politycznej. Choć Kwaśniewski po nieudanych podejściach do polityki w spółce z Januszem Palikotem ogłaszał już, że krajowej polityki na razie ma dość, to jednak realna możliwość powrotu do władzy SLD bezwzględnie stanowi perspektywę przynajmniej skutecznego lobbowania na rzecz obecności w polskiej gospodarce – niekoniecznie zgodnego z polskim interesem – wschodniego kapitału, biznesowych przyjaciół Aleksandra Kwaśniewskiego, jeśli nie do aspirowania na najwyższe stanowiska w państwie. Tym razem były prezydent dostał jednak jasny sygnał, by raz na zawsze wybić sobie z głowy myśl o powrocie do polityki w Polsce, bo niektóre sprawy, choć wydają się zamknięte, zawsze można otworzyć. Niespodziewanie mogłyby się pojawić jakieś „nowe” dowody w sprawie i prokuratura w Katowicach tak jak mogła nie uznać zgromadzonych przez CBA materiałów operacyjnych w tzw. sprawie willi Kwaśniewskich, tak samo mogłaby nagle zmienić zdanie.
Gdy Donald Tusk sprzątnął już Aleksandra Kwaśniewskiego – zapewne także ku uciesze Leszka Millera, któremu jednak w sytuacji walki o prymat na lewicy, ze względów wizerunkowych, nie opłaca się wchodzić w jakieś ostre konflikty z Kwaśniewskim, a jeszcze trudniej publicznie wyrażać z tytułu unieszkodliwienia byłego prezydenta satysfakcję – mógł przystąpić do pacyfikowania swojego klubu parlamentarnego. W ostatnich dniach byliśmy świadkami spektaklu rozliczeń w Platformie. A postawa posłów tej partii w głosowaniu nad uchyleniem immunitetu Kamińskiemu była do tego znakomitym pretekstem. W głosowaniu tym nie wprowadzono w Platformie dyscypliny. Sam premier, mając wiedzę, czego sprawa dotyczy i perspektywę swojej kompromitacji w przyszłości – po upublicznieniu okoliczności działań CBA w sprawie Kwaśniewskich, gdyby przyłożył rękę, by w tej sprawie uchylić immunitet Kamińskiemu – przezornie na głosowanie do Sejmu się nie udał. Głosowali za to inni członkowie Platformy. I choć od lat PO żyje z tego, że ogłasza rozliczanie IV RP na czele z Kamińskim, to niektórzy z nich nie tylko od głosu się wstrzymali (de facto nie zgadzając się na uchylenie immunitetu byłemu szefowi CBA), ale wręcz zagłosowali przeciw. O tym, jakoby mieli głosować za pociągnięciem Kamińskiego do odpowiedzialności, dowiedzieli się dopiero po głosowaniu.
Zrzedła mina
Tak przerażonych min posłowie PO – na wieść, że mogą zapłacić miejscem na liście wyborczej, gdyż rzekomo zagłosowali nie tak, jak życzył sobie szef – nie mieli chyba nigdy. Premier Donald Tusk wykazał się jednak wielkim miłosierdziem. Kary ma nie być dla żadnego z „niesubordynowanych” posłów, ale nawet dla przewodniczącego klubu, „schetynowca” Rafała Grupińskiego. Donald Tusk nie musi się już chyba obawiać, że ktokolwiek do czasu zatwierdzenia list wyborczych przed wyborami parlamentarnymi się wychyli, nawet jeśli nie będzie w sprawie dyscypliny partyjnej. Przy okazji rozliczania posłów Platformy mieliśmy do czynienia z dosyć zabawnym, powtarzanym wielokrotnie w telewizji obrazkiem, gdy aktualny wiceminister sprawiedliwości, przypierany do muru przez dwoje reporterów TVN, tłumaczył się, iż zagłosował przeciw uchyleniu immunitetu Kamińskiemu, gdyż taki z niego gapcio i czegoś nie doczytał, zerkając przy tym na twarze przepytujących go, czy swoją wypowiedzią przed telewizyjnymi kamerami wystarczająco się już upokorzył, by uzyskać przebaczenie, czy też musi ukorzyć się jeszcze bardziej.
Jeśli się powiedziało A, trzeba mieć odwagę powiedzieć B i przyznać, że stawianie w tej konkretnej sprawie zarzutów funkcjonariuszowi ścigającemu przestępstwa, w sytuacji gdy umarza się sprawę ściganych w obliczu tak poważnych, zgromadzonych w sprawie materiałów, nie jest „po ludzku” uczciwe. Zdaje się, że nie jest tak łatwo zachowywać się przyzwoicie i zarazem należeć do partii Donalda Tuska. Pozostaje pytanie, czy warto nadal uznawać zwierzchnictwo osób uwikłanych w jakieś podejrzane sprawki i wiązać z nimi swoją przyszłość w polityce. Kosa od czasu do czasu lubi bowiem trafiać na kamień. Dowodem dla organów państwa w sprawie Kwaśniewskiego nie stały się taśmy nagrane przez służby specjalne za zezwoleniem sądu, są nimi już za to – dla wszystkich, którzy przesłuchali ujawnione przez tygodnik „Wprost” nagrania – taśmy zarejestrowane przez „nieznanych sprawców”. Słyszymy m.in. ministra spraw wewnętrznych, który konstatuje, że państwo polskie istnieje tylko teoretycznie, negocjującego z prezesem „niezależnego” Narodowego Banku Polskiego podjęcie przez bank centralny działań skutkujących „sypnięciem groszem” do budżetu na rzecz wspólnej sprawy – by opozycja nie wygrała następnych wyborów. W zamian prezes NBP domagał się głowy ministra finansów, którego nazwał „hrabią von Rostowskim”, i powołania na jego miejsce ministra niepolitycznego, technicznego oraz zmiany ustawy o NBP. Jest również chociażby ujawniony stenogram rozmowy byłego ministra transportu Sławomira Nowaka obawiającego się rezultatów prowadzonej kontroli podatkowej z byłym wiceministrem finansów – szefem wywiadu skarbowego, który zapewniał Nowaka, iż w jego sprawie coś zablokował. Nie mniej istotna jest wypowiedź prezesa NBP o tym, że informował premiera Tuska o zagrożeniu działalnością Amber Gold. Przypomnijmy sobie, że w Sejmie premier oświadczył, iż o sprawie działalności firmy Marcina P. – dla którego linii lotniczych pracował syn Tuska – wiedział tyle, co podawały media. Zwraca uwagę termin publikacji nagrań, których podobno jest więcej, niż dotychczas ujawniono – dokonywanych w różnych miejscach i różnym czasie – szef MSW z prezesem NBP miał rozmawiać przed rokiem, a były minister transportu z byłym wiceministrem finansów w lutym br. Gdyby faktycznie miały zaszkodzić rządzącym, przekazane zostałyby do mediów w czasie kampanii wyborczej, a nie tuż po wyborach, by narobić jak najmniejszych szkód w kontekście kolejnych. Można domniemywać, że próby wyciszenia przez premiera sprawy mogą oznaczać, że szef rządu przyjął ostrzeżenie, a nagrywający mogą być spokojni o swoje interesy w państwie Tuska. Swoją drogą, uczestnicy rządzącej koalicji zdają się coraz zuchwalej sobie poczynać, tracąc przy tym czujność. Jeszcze przed kilkoma laty swoje sprawki załatwiali nie w knajpie, gdzie stosunkowo łatwo podsłuchiwać, lecz na cmentarzu bądź stacji benzynowej.
Artur KowalskiNasz Dziennik, 17 czerwca 2014
Autor: mj