Talibowie podchodzą coraz bliżej
Treść
Do ataku na konwój doszło dwa dni po wystąpieniu szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego na posiedzeniu sejmowej Komisji Obrony Narodowej, w którym zapewniał, że bezpieczeństwu polskich żołnierzy nic nie zagraża. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by talibowie założyli ładunek tak blisko bazy. Zaledwie cztery kilometry od niej.
- Talibowie spóźnili się o sekundę i tylko dlatego mina wybuchła tuż koło wozu, a nie pod nim. W przeciwnym razie doszłoby do powtórki tragedii z grudnia, z dużą liczbą ofiar śmiertelnych - mówi "Naszemu Dziennikowi" żołnierz służący na X zmianie Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. W skład patrolu wchodziło siedem pojazdów, w tym pięć transporterów opancerzonych typu Rosomak (w tym medyczny), pojazd dowódcy i sapera. Przemieszczało się nimi 35 żołnierzy. Ładunek eksplodował dokładnie 4 kilometry na południe od bazy w Ghazni, na głównej drodze HWY 1. - Wracaliśmy z patrolu z Nani. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby ładunek był podłożony tak blisko. Całe szczęście, że nie na środku drogi, tylko na poboczu. Co więcej, mieliśmy dość dobrą prędkość pojazdów, a najwidoczniej talibowie polowali na sapera, czyli na pierwszy wóz, bo jak tylko przejechał, nastąpiła detonacja z kabla - relacjonuje żołnierz z bazy w Ghazni. - Dzięki Bogu, że jechaliśmy szybko i nie szły "wąsy" (żołnierze rozciągnięci po obu stronach trasy szukający przewodów do ładunku), bo byłyby ofiary. A szanse na znalezienie kabla były zerowe. Kolega siedział na ganerce pierwszego pojazdu, rosomaki nie prowadzą patrolu, zawsze wóz saperów (amerykański), ale z polską obsadą (kierowca, dwóch saperów i strzelec, który ma do dyspozycji dwa karabiny różnego kalibru). Ugodziły go kawałki asfaltu i chyba gwoździe poderwane przez podmuch po eksplozji - relacjonuje nasz rozmówca. Akcja ratunkowa została przeprowadzona szybko, a dowódca patrolu - zaznacza żołnierz - zachował się wzorowo. Żołnierz ma ciężkie złamanie lewej ręki poniżej barku. Zaraz po operacji w szpitalu w Ghazni został przetransportowany do Baghram, a stamtąd do bazy w Ramstein.
Jak zwykle zawiodły polskie helikoptery, które miały wesprzeć naszych żołnierzy. - Momentalnie był medevac, czyli amerykański śmigłowiec medyczny, i QRF - polski pluton do wsparcia, oczywiście zanim poderwały się polskie helikoptery, co trwa wieczność. Zawsze tak z nimi jest, bo to przestarzały sprzęt, ich czas reakcji jest porażający. Nasze Mi-17 i Mi-24 w porównaniu z amerykańskimi black hawkami czy apache´ami wolno się rozgrzewają - dodaje nasz rozmówca.
W bazie w Ghazni jest specjalny balon. Zamontowane w nim kamery rejestrują obraz do 30 kilometrów w dzień i w nocy. Przed piątkowym zamachem nie był jednak używany. - Przez ostatnich pięć nocy przed zamachem pracował tylko w dzień, ze względu na zachmurzenie, opady lub wietrzną pogodę - tłumaczy żołnierz.
Tymczasem na pierwszym w tym roku posiedzeniu sejmowej Komisji Obrony Narodowej szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego gen. Mieczysław Cieniuch, odpowiadając na pytania posłów, próbował bagatelizować problem zagrożenia polskich żołnierzy w Afganistanie. Bardzo pobieżnie zrelacjonował okoliczności grudniowej tragedii w prowincji Ghazni, w wyniku której zginęło pięciu żołnierzy z 20. Bartoszyckiej Brygady Zmechanizowanej. Generał Cieniuch tłumaczył, że tuż obok był polski oddział i dzięki niemu powstrzymano dużo szerszą akcję talibów. - Jeżeli zginęło pięciu i udaremniono większy atak, to pytanie, kto tak słabo rozpoznał teren, bo przecież mogło zginąć 10 czy 20 żołnierzy. To byłby dopiero dramat - dziwi się Bartosz Kownacki (SP), członek komisji obrony. - Zadałem panu generałowi pytanie o kamizelki kuloodporne, które, jak ujawnił "Nasz Dziennik", są za ciężkie i krępują ruchy żołnierzy, co skutkuje tym, iż ich często po prostu nie zakładają. Spytałem też o ograniczenia amunicji do rosomaka i częste psucie się tych pojazdów - mówi Bartosz Kownacki. - Generał odpowiedział, że żołnierze sami wręcz mogli sobie wybrać rodzaj kamizelki. Podkreślił, że co prawda kamizelki oficerów sztabowych są lżejsze i wygodniejsze, ale to wynika z charakteru ich pracy, natomiast żołnierzy są może cięższe i mniej wygodne, ale dlatego że dzięki temu lepiej osłaniają większą część ciała i gwarantują większe bezpieczeństwo. Jeżeli chodzi o amunicję do rosomaka, powiedział, że nie ma żadnych ograniczeń, a rosomaki, które się psują, są na bieżąco naprawiane - relacjonuje poseł.
- Nie wypada mi jako żołnierzowi polemizować z szefem sztabu, muszę jednak podkreślić, że kamizelek nie można było sobie wybrać. Nie ma też zbyt wielu nowych kamizelek, które mają oficerowie sztabowi, podejrzewam, że na takie wydatki armia nie może sobie pozwolić. Za to kupiła dużo wielkich i beznadziejnie ciężkich kamizelek - ripostuje żołnierz, który na co dzień zmaga się z trudami służby w Afganistanie.
- Amunicji jest teraz sporo, ale tak się stało dopiero po grudniowej tragedii i artykule w "Naszym Dzienniku" o jej deficycie - dodaje żołnierz. Zwraca też uwagę, że na patrole wyjeżdżają często nie w pełni sprawne rosomaki. I nie chodzi tu o brak serwisu naprawczego, ale części zamiennych. - Mamy wspaniałych cywilnych mechaników z zakładu z Siemianowic, znają się na robocie i chętnie pracują. Ale bez części nic nie pomogą. Są z nimi problemy, więc dalej rosomaki nie do końca sprawne jeżdżą na patrole - podkreśla żołnierz. Na ubiegłotygodniowym posiedzeniu komisji padło też pytanie o przypadki hipotermii, które zdarzyły się w okolicach Zana Khan. W nocy z 20 na 21 grudnia 2011 roku Amerykanie ewakuowali z gór z objawami odmrożeń polskich żołnierzy. Patrolowali okolicę na wysokości ok. 3,5-4 tys. m n.p.m., warunki, w jakich tam przebywali, były jednak tragiczne. Czekając na śmigłowce, by móc się ogrzać, palili własne ubrania. Generał Cieniuch wyłuszczył posłom, że żołnierz czasem musi się odmrozić, taki jest bowiem charakter misji, bo czasem operuje się w wysokich partiach gór. Jak stwierdził, żołnierze nie odnieśli jakichś większych, poważniejszych uszkodzeń ciała, były "chyba tylko trzy" przypadki odmrożeń i kilkudniowego leczenia szpitalnego.
Problem w tym, że pluton wysyłany na patrol w wysokie góry powinien być dobrze zabezpieczony i móc w każdej chwili liczyć na pomoc z bazy. Tymczasem za grudniowe wypadki nikt nie chce wziąć odpowiedzialności. Co więcej, wobec żołnierzy, którzy palili elementy mundurów, wszczęto postępowania. - Zapytajcie pana generała Cieniucha, czemu Żandarmeria Wojskowa prowadzi postępowania wyjaśniające w stosunku do żołnierzy, którzy żeby nie zmarznąć w Zana Khan, palili mundury. Lepiej by było, gdyby zamarzli? - pyta żołnierz.
- Nie wykluczam sprawdzenia tych informacji na miejscu, w Afganistanie. Muszę jednak podkreślić, że problemy pojawiają się już nawet na posiedzeniu komisji obrony, dlatego że pan Niesiołowski po godzinie pracy komisji mówi: "Proszę kończyć zadawanie pytań, bo nam się śpieszy". Tak nie powinna wyglądać praca komisji obrony - mówi Bartosz Kownacki. - Pan generał Cieniuch nie wyjaśnił nam dokładnie przebiegu incydentu z 21 grudnia 2011 roku, nie odpowiedział chociażby na pytania: czy proszono o wsparcie polskie helikoptery, kiedy proszono, dlaczego nie przyleciały, czy były niesprawne? A przecież informacje dotyczące tego incydentu są niepokojące - dodaje poseł. Ze słów szefa Sztabu Generalnego WP można było wywnioskować, że po zamachu talibów użyto amerykańskich, nie polskich helikopterów, ponieważ były lepsze. - To jest dramatyczna sytuacja, bo nie jesteśmy w stanie chronić bezpieczeństwa swoich żołnierzy, czyli są oni tylko mięsem armatnim - puentuje Kownacki.
Piotr Czartoryski-Sziler
Nasz Dziennik Poniedziałek, 30 stycznia 2012, Nr 24 (4259)
Autor: au