Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Stawka to miliard euro zysku rocznie

Treść

Z prof. Jerzym Żyrzyńskim, kierownikiem Zakładu Gospodarki Publicznej na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Małgorzata Goss Należał Pan do grona ekspertów komisji śledczej ds. PZU. Jakimi kwestiami się Pan zajmował? - Zajmowałem się kwestiami ekonomicznymi, związanymi z tą prywatyzacją i pod tym kątem wspierałem innych ekspertów, prawników, którzy wspomagali komisję w jej pracy i przy opracowywaniu raportu końcowego; ale trzeba powiedzieć, że problem prywatyzacji w tej fazie, która była przedmiotem zainteresowania komisji, to znaczy dopuszczenia Eureko do prywatyzacji, to był głównie problem prawny. Niemniej jednak istotne jest to, jak dokonano pierwszego przekształcenia PZU, likwidując to przedsiębiorstwo państwowe. Społeczeństwo nie do końca zdaje sobie sprawę, czym naprawdę było PZU, a to warto wiedzieć. Otóż przed wojną PZU była to Polska Dyrekcja Ubezpieczeń Wzajemnych. Po wojnie w 1952 r. władze komunistyczne przekształciły ją w państwowy zakład ubezpieczeń PZU. Z kolei w 1991 r. zakład został przekształcony w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa, a w 1999 podpisano tę nieszczęsną umowę o sprzedaży 30 proc. akcji na rzecz prywatnych inwestorów - Konsorcjum Eureko-BIG Bank Gdański, dla której zbadania powołana została komisja śledcza. Ta sekwencja zdarzeń dotyczących PZU ilustruje, jak doszło do odebrania zakładu jego przedwojennym właścicielom (a byli nimi wszyscy ubezpieczeni w PZU na zasadach wzajemnych), upaństwowiono, a następnie sprzedano (na razie częściowo) prywatnym biznesmenom. Ten proces przewłaszczenia jest bardzo charakterystyczny ze względu na rolę, jaką odegrało w nim państwo. Ale ta zmiana ma nie tylko wymiar związany z własnością, ale także wymiar ekonomiczny. Problem polega na tym, że ubezpieczenia wzajemne opierają się na zasadzie, iż przedsiębiorstwo nie działa dla zysku. Firma, jeśli jest nastawiona na zysk, stara się pozyskiwać jak największe przychody i ponosić jak najmniejsze koszty, bo różnica między przychodami a kosztami to jej zysk. Przychodami zakładu ubezpieczeń są składki, a kosztami, poza czysto technicznymi i administracyjnymi, są wypłaty świadczeń. Wobec tego firma ubezpieczeniowa osiąga największe zyski wtedy, kiedy ma albo wysokie przychody (ze składek), albo niskie wypłaty odszkodowań, a najlepiej i jedno, i drugie. Tak działa prywatna firma ubezpieczeniowa. Teoretycznie takie nastawienie na zysk nie szkodzi klientom, jeśli na rynku jest wiele firm, które konkurują między sobą. Firmy muszą wtedy utrzymywać na racjonalnym poziomie wysokość składek ubezpieczeniowych i wielkość wypłacanych odszkodowań, a i w jednym, i w drugim są ograniczone przez rynek, czyli inne firmy, które walczą o klientów. Natomiast kiedy na rynku ubezpieczeniowym dochodzi do zachwiania konkurencji, np. funkcjonuje olbrzymia, dominująca firma, będąca w wielu dziedzinach praktycznie monopolistą, to nie powinna być nastawiona na zysk, lecz funkcjonować według zasad ubezpieczeń wzajemnych. Ubezpieczenia wzajemne zabezpieczają ubezpieczonych przed konsekwencjami nastawienia na zysk, takimi jak zawyżanie składki i zaniżanie wypłacanych odszkodowań. Taki zakład ubezpieczeń wzajemnych jest własnością ubezpieczających się, którzy są udziałowcami przedsiębiorstwa i wpłacają składkę, aby pokryć ryzyko tym, którzy poniosą straty? Jak to funkcjonowało przed wojną? - Bardzo dobrze, i do dziś funkcjonuje w wielu zachodnich firmach w Szwajcarii, w Niemczech, Austrii, Włoszech. Matecznikiem ubezpieczeń wzajemnych jest Europa Centralna - to tu właśnie wykształciła się ta forma ubezpieczenia. Są nawet takie określenia: "ubezpieczenia szwajcarskie" lub "ubezpieczenia alpejskie". Jest to rejon, gdzie powstawanie ubezpieczeń było związane z pracą rolników i z różnymi ryzykami przy zajęciach przemysłowych. Istotą tych ubezpieczeń jest solidarność ubezpieczających się. W wielu krajach ubezpieczenia wzajemne nadal funkcjonują, ale niestety, obecnie zauważa się pęd ku przekształceniom w spółki akcyjne, nie zawsze uzasadniony. Natomiast firma ubezpieczeniowa w formie spółki akcyjnej wykształciła się w Wielkiej Brytanii w sferze ubezpieczeń morskich, np. Lloyds. Ubezpieczenia morskie nie są wzajemne, ponieważ z natury nie są masowe. Na czym więc polegają? Otóż akcjonariusze firmy ubezpieczeniowej proponują klientom ubezpieczenie na wypadek straty, szacując dla każdego z nich indywidualne ryzyko i w zależności od niego kalkulują składkę. Ryzyko jest wyższe, gdy np. statek płynie w region występowania burz, sztormów, gór lodowych itp. A więc jest to ubezpieczenie od indywidualnego ryzyka. Przy ubezpieczeniach wzajemnych natomiast nie wycenia się ryzyka indywidualnego - tutaj cała zbiorowość się ubezpiecza, określa statystycznie prawdopodobieństwo wystąpienia zdarzenia losowego powodującego straty. Firmy ubezpieczeniowe w formie spółki akcyjnej muszą osiągać zysk, bo inaczej akcjonariusze wycofaliby swoje kapitały. Taka firma kieruje się zasadą: jak najwięcej wziąć i jak najmniej wypłacić. Dlatego kalkuluje indywidualne ryzyko, a im ono jest większe, tym wyższą dyktuje składkę. I tylko patrzy, czy nie ma podstaw, aby odmówić wypłaty odszkodowania, analizuje, czy klient nie spełnił jakiegoś warunku... Natomiast firmy oparte na zasadzie ubezpieczenia wzajemnego nie pracują dla zysku. Osiągają wprawdzie pewien minimalny zysk, limitowany z reguły do ok. 2 proc., ale jest on przeznaczany na rozwój firmy. PZU było przed wojną takim właśnie zakładem ubezpieczeń wzajemnych i uważam, że nie było powodu, by po 1989 r. nie wrócić do tej formuły. Ubezpieczenia wzajemne powinny funkcjonować np. w rolnictwie, obowiązkowo w ochronie zdrowia. Jest bardzo niepokojące, że kierownictwo Ministerstwa Zdrowia z panią Ewą Kopacz na czele, któremu brakuje najwyraźniej fachowej wiedzy w tej dziedzinie, daje się mamić przez komercyjne firmy ubezpieczeniowe, które przecież są spółkami akcyjnymi. I z pewnością spowodują zwiększenie ogólnych kosztów ochrony zdrowia w Polsce i kalkulując indywidualne ryzyko, pozbawią wielu ludzi szans na dobre leczenie, bo nie będzie ich stać na wysokie składki. Jak w Ameryce. Byłoby korzystne dla ubezpieczonych, gdyby w warunkach gry rynkowej duży zakład ubezpieczeniowy trzymał w ryzach poziom składek ubezpieczeniowych? - Otóż to. Jeśli działalność ubezpieczeniową prowadzi spółka akcyjna, która ma swoich akcjonariuszy, to pracuje dla zysku tych akcjonariuszy. Właściciele chcą pobierać dywidendę, a na tę dywidendę składają się ubezpieczeni, czyli płatnicy składek. Tylko konkurencja na rynku może w tych warunkach powstrzymać naturalną tendencję do zawyżania składki. Taką konkurencją dla innych firm mogłoby być PZU jako zakład ubezpieczeń wzajemnych. Jednak PZU nie wróciło do tej formy działania. - Niestety. Jedyną osobą, która się o to publicznie upominała, był Stefan Bratkowski. I w tej sprawie miał całkowitą rację. Nie tylko. Upominał się też o to publicznie pan Ludwik Staszyński, działacz PSL. - Problem w tym, że już w 1991 r., w ramach hurraprywatyzacji, przekształcono PZU w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa. Zrobił to, o ile pamiętam, pan Stefan Kawalec. Teraz obserwujemy, jak Skarb Państwa stopniowo się wycofuje, a w to miejsce wchodzą podmioty prywatne. Na razie Skarb Państwa ma jeszcze większość w PZU, ale wszystko zmierza do tego, aby ją utracił. Tymczasem to większościowy udziałowiec decyduje, co się dzieje z zyskami spółki. Roczny zysk PZU to ok. 1 mld euro. Firma z takim zyskiem staje się łakomym kąskiem dla podmiotów specjalizujących się w przejęciach. Gdyby PZU pozostawiono jako spółkę Skarbu Państwa, to jej zysk w formie dywidendy trafiałby do budżetu, a poprzez budżet pieniądze z naszych składek częściowo wracałyby do polskiego społeczeństwa... Jeśli Skarb Państwa się wycofa, gigantyczne pieniądze (ok. 3,5 mld zł rocznie) trafią w ogromnej części do prywatnych kieszeni nowych właścicieli. - Tak jest. Dlatego pytam: jakie były powody, że dużą część akcji PZU sprzedano Eureko, zamiast sprzedać w ofercie publicznej, aby Polacy mogli je nabyć i czerpać zyski z dywidendy? Problem polega na tym, że Eureko nie mogło być inwestorem strategicznym, ponieważ nie było firmą ubezpieczeniową, tylko klasyczną firmą inwestycyjną, zajmującą się przejmowaniem innych spółek. Ich celem było przejęcie kontroli nad PZU. W świecie biznesu to jest normalna rzecz. Ale z tego, że ktoś ma ochotę przejąć tak dochodową firmę państwową, nie wynika zaraz, że należy mu ją podać na tacy. Gdyby nasze władze były mądrzejsze i powróciły do przedwojennej formy działania PZU, nie byłoby żadnego problemu. Ale skoro już tego nie zrobiły, można było zostawić PZU jako wysokodochodową spółkę w rękach Skarbu Państwa. Potem można by było stopniowo sprzedać część akcji polskim instytucjom, na przykład funduszom emerytalnym. Wtedy zyski z działalności ubezpieczeniowej wracałyby do nas poprzez fundusze emerytalne. Można więc było przyjąć różne formuły. Tymczasem wybrano najgorszą. Po co było sprzedawać kurę znoszącą złote jajka? Mogło do tego dojść tylko pod naciskiem, można się domyślać, korupcyjnym, chociaż nikogo nie złapano za rękę. Złamano przy tym prawo... - Komisja śledcza ustaliła, że przy tej sprzedaży aż 19 razy złamano prawo, w tym trzy naruszenia są tego kalibru, że skutkują nieważnością umowy z mocy prawa. Dlatego komisja rekomendowała skierowanie przez rząd umowy do sądu celem stwierdzenia jej bezwzględnej nieważności. Tu nie chodzi o "unieważnienie", jak wielu ludzi mówi, lecz o uznanie za "nieważną od początku". Chodzi o stwierdzenie, że umowa jest od początku nieważna, ponieważ Eureko nie było firmą ubezpieczeniową sensu stricto, tylko inwestycyjną, więc według ustawy nie mogło skutecznie kupić PZU. Po drugie - korzystało, jak udowodniono, z kredytu, a nie z własnego kapitału, a ustawa zabrania kupna zakładu ubezpieczeń za środki z kredytu. I po trzecie, dwukrotnie przyznano Eureko prawo do wyłączności w negocjacjach, zamiast ponownie otwierać proces prywatyzacyjny. To by wystarczyło, aby wykazać przed sądem, że umowa jest nieważna. I w tym momencie cały ten arbitraż międzynarodowy stałby się bezprzedmiotowy, te wszystkie wyroki straciłyby rację bytu, także bezprzedmiotowe byłoby zasłanianie się umową z Holandią o ochronie inwestycji. Trzeba sięgnąć do definicji inwestycji. Nawiasem mówiąc, wykup czy przejęcie nie jest inwestycją w sensie ekonomicznym, bo nie prowadzi do powstania nowego majątku, choć jest inwestycją w sensie biznesowym dla tego, kto dokonuje tego wykupu. Trzeba dokonać sprecyzowania pojęcia inwestycji w tej umowie, ale z pewnością nie każdy biznes zasługuje na ochronę. A w tym przypadku, skoro ta umowa byłaby od początku nieważna, to czy można mówić o ochronie czegoś, co z mocy prawa nie istnieje? - Pan minister Grad jest całkowicie w błędzie, twierdząc, że trzeba dążyć do ugody z Eureko. Jeżeli umowa może być uznana za nieważną od początku, to nie ma potrzeby wchodzić w jakieś rozmowy ugodowe. Jest to kwestia jakiejś rażącej nieudolności. Tworzy się atmosferę, która ma przekonać Polaków, że koniecznie musimy oddać PZU konsorcjum Eureko, między innymi rzucając szokującymi kwotami należnego jakoby odszkodowania 35,6 miliarda - to po prostu bzdura i to jest jawne działanie na szkodę Polski. Kierownictwo ministerstwa skarbu przejawia zresztą rażącą, wręcz kompromitującą, niekompetencję nie tylko w tej sprawie. I warto dodać, że łamie zasady etyki i dobrych praktyk biznesu. Przedtem dwa lata rządziło PiS i też nie wystąpiło do sądu o stwierdzenie nieważności umowy z mocy prawa. Zamiast tego wiceminister Szałamacha w ostatnich dniach urzędowania zawiadomił drugą stronę, że Skarb Państwa odstępuje od umowy. Na dodatek zrobił to w sposób nieprofesjonalny, nie podając numerów akcji... - Przyznam, że zupełnie tego nie rozumiem. Myślę, że z jakichś kalkulacji postanowili odwlekać sprawę, nie liczyli się przecież z tym, że tak szybko stracą władzę. Ale jeżeli w grę wchodzi miliard euro zysku rocznie... ...to często woda mętnieje... Co jest przyczyną, że kolejne rządy zachowują się tak dwuznacznie? - Słabość polityków; merytoryczna, decyzyjna, a przede wszystkim charakterologiczna. Minister Grad wcześniej jako poseł wykazywał dużą siłę charakteru. Publicznie domagał się w Sejmie skierowania umowy do sądu. Poparł uchwałę komisji na ten temat. Co się mogło stać, że jako minister zmienił zdanie? - To jest wielki znak zapytania. Nowy prezes PZU, pan Klesyk, który dostał to stanowisko po objęciu ministerstwa skarbu przez Grada, twierdzi, że wprowadzi PZU na giełdę... To jest całkowicie niepotrzebne! Firma taka jak PZU nie musi funkcjonować na giełdzie. Na giełdę wchodzą spółki potrzebujące kapitału na rozwój i pragnące pozyskać ten kapitał poprzez emisję akcji. Od dawna funkcjonująca firma ubezpieczeniowa tego nie potrzebuje, ma wystarczająco dużo pieniędzy, by inwestować z własnych zysków. Po co ją wprowadzać na giełdę? Chyba tylko po to, żeby ktoś mógł ją przejąć poprzez giełdę, bo jak spółka funkcjonuje na giełdzie, to jej akcje mogą być łatwo wykupione. Niejedna już wysoko dochodowa firma wprowadzona na parkiet została wykupiona i wycofana z giełdy. I w ten sposób budżetowi państwa ubędzie blisko miliard euro potencjalnych dochodów rocznie! Fatalny też może być skutek tego posunięcia dla rynku finansowego. Przejęcie przez obcy kapitał ma zawsze jeden, podstawowy, bardzo szkodliwy skutek: zyski odpływają do zagranicznych właścicieli, a to oznacza utratę przez Polskę znacznej części dochodu narodowego. Poza tym PZU to wielka firma, która może dyktować ceny ubezpieczeń. Może je zarówno zawyżać, jak i obniżać, w zależności od polityki aktualnego właściciela większościowego. Na przykład za prezesa Netzla PZU ogłosił, że po wprowadzeniu tzw. podatku Religi nie podniesie cen ubezpieczeń samochodowych. Dzięki temu pozostałe konkurujące z PZU firmy również nie mogły podnieść cen polis. PZU zrobił tak w interesie swych klientów. Teraz prezes Klesyk wycofał się z tej decyzji, można więc oczekiwać, że ubezpieczenia komunikacyjne na całym rynku zdrożeją. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-02-26

Autor: wa