Rząd Donalda Tuska w 2008 roku
Treść
Najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie musi rosnąć. Ta dewiza filmów Alfreda Hitchcocka jak ulał pasuje do tego, co reżyseruje nam ekipa Donalda Tuska. Mija rok 2008, przez który po raz pierwszy w całości rządził Tusk & S-ka, a który po dwóch naprawdę niezłych dla naszej gospodarki latach doświadczył nas: krachem na giełdzie, złotym spadającym na łeb, na szyję, malejącym wzrostem gospodarczym, rosnącym bezrobociem, kryzysem finansowym, drożejącym prądem i jabłkami. A do polityki za sprawą Platformy Obywatelskiej wprowadzono nowy standard: używanie rynsztokowego języka. Aż strach pomyśleć, co nam rządowi reżyserzy szykują na kolejny rok, nie mówiąc już o latach następnych.
Miał być cud gospodarczy i "druga Irlandia", a jest kryzys finansowy i perspektywa zaciśnięcia pasa. Dziś premier Donald Tusk nie mówi już o budowie w Polsce Irlandii, lecz przestrzega przed irlandzkim przykładem zabrnięcia w recesję.
Rok 2008 pod rządami Donalda Tuska nie był dla rządzonych obywateli dobry. Więcej płacimy za prąd i gaz. Coraz częściej słyszymy o wzroście bezrobocia i spowolnieniu gospodarki. Oszczędności w funduszach emerytalnych stopniały, a w bankach trudniej o kredyty na mieszkania. I choć ekonomiści stwierdzą nawet, że kryzys finansowy i to, co on ze sobą niesie, to wcale nie wina ekipy Donalda Tuska, lecz tzw. czynników obiektywnych, to jednak zmierzmy Platformę miarą, którą ta chciała mierzyć innych. Pamiętamy, jak przed trzema laty, w poprzedniej kampanii wyborczej, politycy PO straszyli krachem na giełdzie, 5 złotymi za dolara i totalną zapaścią gospodarki, jeśli to rywale Platformy sięgną po władzę. No cóż. Jest akurat odwrotnie. W takiej sytuacji można powiedzieć Donaldowi Tuskowi: "Miałeś, chłopie, pecha". Z tym że skoro premierem może być też sto innych osób, to czy potrzebny nam jest akurat taki pechowiec?
Reklama, PR i propaganda
Po pierwszym roku każdy rząd ma jeszcze spory kredyt zaufania od społeczeństwa. Tak i ekipa Donalda Tuska może liczyć na sporo procent w sondażach. Ale niebagatelny wpływ na górowanie rządzących ma opozycja, która po przegranych wyborach nie jest jeszcze w stanie na dobre się pozbierać. Ale także propagandowe działania rządu. W połowie roku wyszło na jaw, że formułki, które w kółko powtarzają podczas swoich występów medialnych parlamentarzyści i ministrowie PO, napisali im wcześniej specjaliści od public relations. Jak widać, przynosi to skutek. Nie na darmo premier Donald Tusk wyprowadził z budynku kancelarii premiera bibliotekę i na jej miejscu urządził nowy departament zajmujący się w jego kancelarii propagandą.
Działania reklamowe są jednak w tej sytuacji jak najbardziej na miejscu, by przykryć zaniechania rządu. Bardzo długo rząd zwlekał z uznaniem, że Polska może odczuć jakiekolwiek skutki kryzysu na rynkach finansowych. Premier wraz z ministrem finansów Jackiem Rostowskim publicznie szli w zaparte, twierdząc, iż żadnego kryzysu nie ma. W rezultacie do Sejmu trafił budżet państwa opracowany na podstawie prognoz sprzed kilku miesięcy, nieuwzględniający oczekiwanego spowolnienia rozwoju gospodarek na świecie. Nierealne założenia budżetowe zostały skorygowane dopiero w ostatniej chwili w czasie prac nad ustawą budżetową w parlamencie. Skutki opieszałości rządu w przyjęciu do wiadomości, że trzeba jak najszybciej podjąć działania na rzecz łagodzenia skutków kryzysu, są trudne do oszacowania. Kuleje wykorzystanie środków unijnych i jest zagrożenie, iż nie wydamy wszystkich należnych nam funduszy, a wykorzystanie pieniędzy z UE stanowiłoby korzystny impuls dla gospodarki w obliczu kryzysu - tak alarmowała opozycja. Od czego jednak jest propaganda. Wkrótce po alarmistycznych wypowiedziach posłów opozycji premier Donald Tusk stwierdził, że środki wykorzystywane są dobrze, i pogratulował minister rozwoju regionalnego Elżbiecie Bieńkowskiej. Nie ma to jak zachować dobre samopoczucie. Do zagrywek PR-owskich można zaliczyć również deklarację premiera o przyjęciu w Polsce euro już w 2012 roku. Od początku wiadomo, że to termin nierealny. Groźne natomiast dla naszej gospodarki byłoby podjęcie, wskutek tej deklaracji, realnych działań na rzecz spełnienia przez Polskę kryteriów wejścia do unii walutowej. Oznaczałoby to, iż w obliczu kryzysu jeszcze bardziej musielibyśmy zacisnąć pasa.
Z Merkel o wszystkim, tylko nie o gazociągu
Donald Tusk szczyci się, że poprawił polską politykę zagraniczną, zwłaszcza z Niemcami i Rosją. Poprawa stosunków polega jednak na tym, aby w rozmowach z Władimirem Putinem nie poruszać żadnych drażliwych tematów, a przy Angeli Merkel broń Boże nie wspominać o Gazociągu Północnym, czy też z pokorną miną słuchać połajanek Nicolasa Sarkozy'ego.
Po swojej stronie rząd może już zapisać m.in. zapowiadane wycofanie naszych wojsk z Iraku, przyjęcie ustaw w sprawie dokończenia reformy emerytalnej - chociaż niekoniecznie w sposób zabezpieczający interesy przyszłych emerytów, czy też przyjęcie kontrowersyjnej ustawy o emeryturach pomostowych. Ale też, oczywiście, rząd ma jeszcze wiele planów. Chce m.in. zagonić sześciolatki do szkół i zreformować służbę zdrowia. Ta ostatnia reforma na razie upadła, gdyż prezydent Lech Kaczyński zawetował, a Sejm podtrzymał weta do połowy ustaw zdrowotnych. W tym do ustawy o przekształcaniu Zakładów Opieki Zdrowotnej w spółki, co otwierałoby drogę do powszechnej prywatyzacji opieki zdrowotnej w naszym kraju.
Rząd w mijającym roku na całej linii poległ w interesującej dużą część naszego społeczeństwa potyczce z Polskim Związkiem Piłki Nożnej. Wprowadzenie kuratora do PZPN zakończyło się fiaskiem, a nowym prezesem związku została osoba namaszczona przez ustępującego prezesa. Minister sportu Mirosław Drzewiecki okazał się "za cienki" na PZPN-owski beton. Na pocieszenie dla pana ministra - nie on jeden.
Gdzieś w odległą przyszłość odsunęły się obietnice wyraźnych podwyżek płac dla pracowników budżetówki, likwidacji podatku Belki czy wprowadzenia okręgów jednomandatowych.
Laptopy, CBA i samoloty
Nowy rząd, jak przystało na ekipę obejmującą władzę, rozpoczął od rozliczania poprzedników. Po pierwszych miesiącach przygotowania rozliczanie ruszyło na dobre w tym roku. Zaczęto od tych, którzy najbardziej zaleźli Platformie za skórę. Skuteczne tropienie korupcji w szeregach Platformy Obywatelskiej nie było zbyt roztropnym krokiem podjętym przez szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusza Kamińskiego. Nic dziwnego, że wkrótce ekipa Tuska podjęła działania w sprawie usunięcia go ze stanowiska. Pomóc w tym miał mityczny już raport Julii Pitery o bezprawnych działaniach CBA, którego długo nikt nie mógł zobaczyć, a później okazał się on notatką. Służby jednak nie próżnowały i przez kolejne miesiące podobno rzeczywiście raport powstał. O jego jakości bądź rzekomych nadużyciach w CBA najlepiej jednak świadczy fakt, że Kamiński wciąż pozostaje szefem Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Wymiar sprawiedliwości zaczął natomiast tropić byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę. Obecny szef tego resortu Zbigniew Ćwiąkalski w swoim najpoważniejszym śledztwie próbował oskarżać nawet poprzednika o zabójstwo laptopa. Sprawę jednak umorzono z powodu braku znamion przestępstwa. A sam Ćwiąkalski, zrażony chyba niepowodzeniem, usunął się w cień i już w mediach nie bryluje. Byłego ministra i tak "sprawiedliwość" dopadła. Nieważne za co, istotne, że wyrok go rujnuje.
To jednak nie polityka zagraniczna czy rozliczanie poprzedników było najgłośniejszym dokonaniem Donalda Tuska w mijającym roku. Największym echem odbiło się zabranie samolotu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, który chciał lecieć na unijny szczyt do Brukseli. Po tym, jak kilka razy premier udawał się na unijne szczyty samolotem rejsowym, nagle zapragnął lecieć rządową maszyną. "Przypadkiem" stało się to wtedy, gdy na ten sam szczyt chciał się wybrać i prezydent Lech Kaczyński. Samolot z Brukseli po prezydenta nie wrócił, mimo że był zwyczaj, iż maszyna po zostawieniu delegacji na unijnym szczycie wracała do kraju. Tym razem premier zarządził, aby została na lotnisku w Brukseli, ale wcale nie dla oszczędności, bo przecież premier w samolocie nie nocował. Ale prezydent sobie poradził, czarterując maszynę LOT. Po czasie premier przyznał, że jego zachowanie było wielkim błędem. Kiedy obaj wybierali się na kolejny szczyt, tym razem zdecydował się lecieć samolotem rejsowym i doleciałby, gdyby nie awaria maszyny. Z pomocą przyszedł prezydent. Wysłał po premiera samolot, którym sam dysponował. Jaka był szansa, że zepsuje się samolot rejsowy, którym akurat Donald Tusk ma lecieć na unijny szczyt, a sprawny będzie samolot, którym na ten sam szczyt leci prezydent? Jedna na miliard? Ach, ten pech!
Superminister do spraw prezydenta
Ale rząd to nie sam Donald Tusk. Szef rządu ma jednego takiego ministra, na którym najbardziej może polegać. I nie chodzi wcale o wicepremiera Grzegorza Schetynę, który szykuje się na premiera, gdy Tusk ogłosi start w wyborach prezydenckich. To Janusz Palikot - najskuteczniejszy "minister", choć bez teki, rządu Donalda Tuska. Nie zasłynął jednak z gromienia bezsensownych przepisów, co miała czynić kierowana przez niego sejmowa Komisja Nadzwyczajna "Przyjazne Państwo". Palikot nie ma bowiem czasu, aby do forsowania rozwiązań proponowanych przez komisję przekonywać kolegów ministrów ze swojego rządu. Co najwyżej dzięki nieuwadze, a może i aprobacie przewodniczącego Palikota interes na zmianie przepisów wnioskowanych przez komisję próbowały zrobić wielkie sieci zagranicznych hipermarketów. Próbowały, bo ustawa o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji została jednak zawetowana przez prezydenta, a Sejm weto podtrzymał. Palikot ma jednak dużo ważniejszą misję do wypełnienia. A z niej wywiązuje się wzorowo. Prowokując, próbując obrażać, stara się wyprowadzić z równowagi prezydenta. Działa na tyle skutecznie, że Lech Kaczyński na poważnie zapowiedział posłowi PO wytoczenie procesu.
Palikotowi zawdzięczamy wprowadzenie na co dzień do polityki rynsztokowego języka. Pamiętamy wypowiedź posła określającego PZPN mianem "burdelu, w którym dziwki zarażają HIV-em", czy też użycie w debacie na antenie telewizyjnej słowa uznawanego powszechnie za obelżywe. Osobników zachowujących się na forach internetowych podobnie jak Palikot w polityce internauci nazywają trollami. A sposób na trolle jest jeden, ale skuteczny: nie karmić.
Czy rządzi z nami PSL?
Platforma Obywatelska nie rządzi jednak sama. Choć niektórzy mogą o tym nie pamiętać. Koalicjantem PO jest Polskie Stronnictwo Ludowe, które stosuje swoją dobrze opanowaną strategię, przetestowaną za czasów współrządzenia z postkomunistami: czyli siedzenia cicho i brania pełnymi garściami tego, co daje władza. Dla odkurzenia pamięci przypomnijmy, że PSL-owskimi ministrami w rządzie Donalda Tuska są: Waldemar Pawlak - wicepremier i minister gospodarki, Marek Sawicki - minister rolnictwa, i Jolanta Fedak - minister pracy i polityki społecznej. PSL jest świadome, że w pewnym momencie, gdy będą się zbliżać wybory, wyskoczy z rządu do opozycji. Jako potencjalny koalicjant dla większego partnera nie jest też atakowane przez opozycję. Sama Platforma tak średnio liczy się ze swoim partnerem. Nieuzgodnienie projektu budżetu państwa z PSL skutkowało jednak tylko tym, iż przedstawiciel ludowców podczas debaty budżetowej nie zrobił koalicjantowi awantury. PSL zaprotestowało ciszą, wypowiadając w trakcie debaty tylko jedno czy dwa zdania. Politycy PO również jednak nie chcą, by PSL zbytnio się wychylało. Karą za to jest wyciąganie przez zaprzyjaźnione z PO media pseudoafer związanych z politykami PSL, z których oprócz bicia piany nic nie wynika. Przyjęta przez PSL strategia sprawi, że ludowców zapamiętamy z tego roku chyba tylko jako partię, która z racji przygotowanego projektu ustawy chciała stworzyć korporację aktorską.
Artur Kowalski
"Nasz Dziennik" 2008-12-24
Autor: wa