Pułkownik celebryta
Treść
Piotr Falkowski
Kim tak naprawdę jest Edmund Klich? Tchórzem czy cwaniakiem? Nie myślałem, że kiedykolwiek będę tak stawiał kwestię oceny oficera Wojska Polskiego, pułkownika pilota, choćby i rezerwy.
Ale jak myśleć inaczej o tej kuriozalnej postaci? Pomińmy już wybujałą próżność człowieka, który chlubi się tym, że "przeszedł do historii" dzięki katastrofie smoleńskiej i chciał zostać senatorem, aby dzięki temu lepiej "bronić swojego dobrego imienia", dzieli się z parlamentarną komisją swoimi upodobaniami co do sposobu kąpieli, a innym razem wspomnieniami, jakim był zdolnym uczniem w szkole (ale z wyjątkiem języków obcych). Zostawmy też huśtawkę opinii w takich "drobnych" sprawach jak ta, czy Rosjanie z MAK byli wspaniali, dobrzy i życzliwi, czy też współpraca akredytowanego z ową instytucją to wielka seria naruszeń, o których "trzeba zawiadomić społeczeństwo". Jednak ostatnio społeczeństwo zostało zawiadomione zupełnie o czymś innym.
Oto wczoraj dowiedzieliśmy się, że pułkownik rezerwy doktor Edmund Klich jest nie tylko niedowartościowanym celebrytą. Jest też kombinatorem - takim na miarę swojego stanowiska, pozycji i szerokości horyzontów. Kilka dni po katastrofie smoleńskiej doszło do spotkania obu niespokrewnionych Klichów. Edmund poszedł na to spotkanie z włączonym dyktafonem w kieszeni. Okazuje się, że było warto: Bogdan miał pretensje o wstępny raport z ustaleń w Smoleńsku - mowa jest w nim o rosyjskiej winie za katastrofę. Obaj Klichowie są przestraszeni. Bogdan boi się tego, że dokument może wyciec i popsuć wspaniałe stosunki polsko-rosyjskie. A Edmund boi się Bogdana. Więc się zwija, kryguje i w końcu zwala całą winę na Bogu ducha winnego eksperta, meteorologa, który stwierdził, że warunki atmosferyczne nakazywały zamknięcie lotniska, czego - jak wiadomo - nie uczyniono. Eksperta odsunięto. Edmunda nie.
Odtąd akredytowany Edmund krytykuje wszystkich, nawet Bogdana, ale nie rosyjskich dyspozytorów. Pierwsza wypowiedź akredytowanego na temat przyczyn katastrofy pochodzi z 26 maja 2010 roku. Edmund Klich mówi wyłącznie o błędach załogi. - To załoga Tu-154M popełniła błędy, które doprowadziły do tragedii. Piloci zlekceważyli wszystkie ostrzeżenia wysyłane przez automatykę samolotu i podjęli nadmierne ryzyko - stwierdził w jednym z wywiadów.
Potem jeszcze kilka razy zmieniał zdanie, do czego już zdążyliśmy się przyzwyczaić, aż przyszedł styczeń 2010 roku i los Edmunda zawisł na włosku decyzji ministra Grabarczyka. Cała komisja chciała się pozbyć człowieka, który nie przynosił dobrej opinii środowisku ekspertów od lotniczych katastrof. Ale minister był innego zdania. Teraz wiemy, dlaczego: Edmund przypomniał Bogdanowi rozmowę sprzed dziewięciu miesięcy, wspomniał o dyktafonie i najwyraźniej pomogło. Stanowisko przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych zostało ocalone.
To musiało rozbudzić ambicje naszego bohatera. Na jesień przyszły wybory. Bogdan został senatorem, Edmund - nie. I musiało zacząć się szukanie lekarstwa na zranioną dumę. Znalazła się gazeta, która pomogła "poinformować społeczeństwo" o istnieniu sławnego badacza katastrof. Taśmy zdradziecko wypłynęły. Mało tego - wkrótce mogą wypłynąć kolejne. I zamiast zajmować się przyczynami katastrofy lotniczej, będziemy musieli żyć katastrofą moralną.
W wydanej we wrześniu tego roku książce Edmunda Klicha "Bezpieczeństwo lotów" na stronie 259 wybito tłustą czcionką zdanie: "Nadrzędną cechą badania każdego zdarzenia lotniczego musi być bezkompromisowość w dążeniu do prawdy".
Nasz Dziennik Czwartek, 15 grudnia 2011, Nr 291 (4222)
Autor: jc