Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Przeprosić i wyjaśnić przyczyny

Treść

Z mjr. Andrzejem Rozwadowskim*, doświadczonym pilotem lotnictwa transportowego Sił Powietrznych, rozmawia Marcin Austyn
Czego brakuje Panu w dotychczasowej dyskusji na temat okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku?
- Przede wszystkim brakuje mi słowa "przepraszam" i odwołania wszystkich tych kłamstw, jakie kierowano pod adresem niemogących się już obronić pilotów. Wszyscy, którzy ich szkalowali, włącznie z ministrem spraw zagranicznych, powinni byli lepiej wykorzystać miniony już okres Wielkiego Postu i naprawić wyrządzone krzywdy. Niestety, nie uczynili tego ani wtedy, ani przy okazji obchodów drugiej rocznicy katastrofy.
Pana zdaniem, sposób zachowania maszyny w ostatnich sekundach lotu, kiedy zamiast się wznosić, runęła na ziemię, został wystarczająco wyjaśniony?
- Widzimy, ile niejasności wychodzi, gdy deszyfruje się zawartość rejestratora głosu z kabiny Tu-154M. Mamy już trzy odczyty i trzy odmienne wersje. Czy w takiej sytuacji można mówić, że to, co zostało "wyjaśnione" na podstawie odczytów z rejestratora parametrów lotu, jest oczywiste? Przecież najpierw na podstawie zapisów rozmów obarczono winą załogę, ale po dokładnych badaniach, zrobionych na spokojnie i przez specjalistów, okazało się, że było zupełnie inaczej: była współpraca w załodze, a gen. Andrzej Błasik nie naciskał na pilotów. W mojej ocenie, na temat tej katastrofy można byłoby powiedzieć dużo więcej, ale wszystkie kluczowe zapisy, dowody musiałyby się znaleźć w rękach odpowiednich osób. Z pewnością nie można wyrabiać sobie poglądu na temat tego, co się stało 10 kwietnia 2010 roku, na bazie raportów najwyraźniej opracowywanych pod z góry założoną tezę.
Dlaczego według Pana samolot uderzył w ziemię?
- Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Może w tej mgle doszło do silnego oblodzenia, ale to zarejestrowałyby czujniki i na pewno byłoby zauważone przez obie komisje. Dla mnie ta kwestia pozostaje niewyjaśniona. Mówiono, że załoga była zdeterminowana, by lądować. Ale udowodniono, że tak nie było. Sam też znałem Arka Protasiuka i wiem, że był on człowiekiem bardzo rozsądnym, który dbał o bezpieczeństwo. Tyle że po obaleniu tych kłamstw na temat załogi automatycznie nasuwające się w tej sytuacji pytanie: co w takim razie się stało, nie znalazło dotąd odpowiedzi. Stąd też nie dziwi mnie to, że obecnie wzmacnia się teza o możliwości przeprowadzenia zamachu. I prawdę mówiąc, by unicestwić samolot, niepotrzebne są wcale wielkie wybuchy, wystarczą dwa mikroładunki zamontowane w układzie sterowania...
Przywoływana w tym kontekście awaria lotek tłumaczyłaby zachowanie samolotu?
- A dlaczego nie? W tej sytuacji pilot rusza sterem, a samolot nie reaguje. Lotnik może jeszcze chwycić za trymer, którym mógłby się poratować... Tyle że co innego, gdyby taka usterka wystąpiła na większej wysokości, gdzie jest czas na reakcję. Tam czas liczony był w sekundach. Na małej wysokości takie manewry byłyby skazane na niepowodzenie.
Zachowanie załogi znane ze stenogramów może wykluczać wystąpienie awarii?
- Trudno tu cokolwiek przesądzać. Z pewnością podczas lotu w trudnych warunkach atmosferycznych załoga opierała się na przyrządach i w razie awarii w układzie sterowania zapewne zauważyłaby problem. Piloci zorientowaliby się, że samolot nie reaguje właściwie. Tu pozostaje jednak kluczowa kwestia - chwili wystąpienia takiej usterki. Bo mogło być tak, że na jakąkolwiek reakcję nie było już czasu.
Badania rejestratorów parametrów lotu miały wykazać, że samolot był do końca sprawny. Raczej trudno będzie podważyć to ustalenie bez wglądu w materiały źródłowe?
- Odwołam się tu do wypadku z udziałem polskiego herculesa, do którego doszło w Afganistanie w lutym 2010 roku i który cudem nie skończył się katastrofą. Amerykanie byli wówczas skłonni uznać, że polska załoga chciała się zabić na własne życzenie. Dopiero wnikliwe badania poszczególnych przyrządów i obwodów poczynione przez Amerykanów, ale po wnioskach polskich pilotów, doprowadziły do tego, że ustalono stan faktyczny. Okazało się, że z dajnika wychodził poprawny sygnał, ten poprawny sygnał był rejestrowany także na rejestratorze, ale przyrząd znajdujący się w kabinie źle wskazywał. Wszyscy byli pewni, że winę ponosi załoga. Dopiero wnikliwe badania wykazały, że oskarżanie pilotów było błędem, bo źle działał sztuczny horyzont.
Tyle że w przypadku katastrofy Tu-154M nie ma kto wskazać kierunku badań.
- Dlatego też za te badania powinni zabrać się najlepsi fachowcy. Niestety, jesteśmy w tej niekomfortowej sytuacji, że tak naprawdę - jeśli chodzi o elementy samolotu - to niczym nie dysponujemy. Moim zdaniem, wszystkie przyrządy, elementy wyposażenia kokpitu Tu-154M oraz oryginalne zapisy rejestratora parametrów lotu powinny zostać dokładnie zbadane. I to w Polsce. Osobiście jakoś nie mam pewności, że oględziny wykonywane na terenie Federacji Rosyjskiej, nawet te z udziałem polskich fachowców, były wystarczające, szczególnie jeśli znów okaże się, że przeprowadzono je tak jak badania sekcyjne ofiar katastrofy.
Dziękuję za rozmowę.


*Personalia rozmówcy zostały zmienione.
Nasz Dziennik Piątek, 13 kwietnia 2012, Nr 87 (4322)

Autor: jc