Polska melancholia
Treść
Z fagocistką Katarzyną Piotrowską rozmawia ks. Arkadiusz Jędrasik Kiedy zdecydowała Pani, że zostanie fagocistką? - W zasadzie jeszcze o tym nie zdecydowałam... Ten instrument wpadł mi w ręce przypadkiem - miałam wtedy siedemnaście lat, w Liceum Muzycznym ktoś mnie poprosił o przypilnowanie fagotu. Korzystając z okazji, spróbowałam zagrać... i tak już zostało. Po pół roku przeniosłam się z klasy fortepianu do klasy fagotu, którą prowadził fagocista - solista opery wrocławskiej. Od tego czasu fagot pochłonął mnie bez reszty, więc naturalną koleją rzeczy po dwóch latach zdecydowałam się na studia w tym kierunku. No i tak zostało do dziś. Muzyka którego z kompozytorów fascynuje Panią najbardziej? - To zależy od momentu w moim życiu, ale Mozarta i Bacha uważam, podobnie jak większość muzyków, za absolutnie genialnych. Obcowanie z muzyką tych kompozytorów to prawdziwa uczta duchowa. Lubię też Brahmsa, Chopina, Prokofiewa. Nie ograniczam się jednak jako słuchacz do muzyki poważnej. Jaki ma Pani sposób na dobrą interpretację dzieła muzycznego? - Mam swoją intuicję muzyczną, wiedzę - większość muzyków ją ma. Staram się, żeby to, co gram, było logiczne i naturalne (niekiedy szaleństwo jest czymś naturalnym w utworze). Unikam tanich sztuczek, którymi posługują się niektórzy muzycy, żeby zrobić większe wrażenie na publiczności... Właśnie ukazała się Pani debiutancka płyta. Proszę o niej opowiedzieć... - Płyta obejmuje repertuar muzyki na fagot napisanej przez polskich kompozytorów. Fagot również w ujęciu muzyki kameralnej. Dominującym kompozytorem na płycie jest Aleksander Tansman i jego trzy utwory: Sonatina na fagot i fortepian, Suita oraz Trio. W dwóch pierwszych utworach towarzyszyła mi świetna pianistka Agnieszka Kopacka, z którą nagrałam również Cztery preludia na fagot i fortepian Tadeusza Bairda. Wpadłam na pomysł urozmaicenia płyty o dwa tria, żeby pokazać fagot również w zespole kameralnym. Mam nadzieję, że będzie to stanowiło ciekawe spektrum brzmień, możliwości wykonawczych i barwowych tego instrumentu. Do pracy nad triami (Tansmana i Spisaka) zaprosiłam moich przyjaciół, z którymi współtworzymy kwintet - znakomitą klarnecistkę Krysię Sakowską oraz oboistę Łukasza Dzikowskiego. Ciekawymi utworami są według mnie również Dwa tańce na fagot solo napisane przez Zbyszka Słowika oraz Sonata II Czesława Grudzińskiego, którą nagraliśmy wraz z moim mężem pianistą Dominikiem Wilczewskim. Pani debiutancki album to repertuar polski, rzadkość wśród polskich artystów. Dlaczego akurat taki wybór? - Początkowo płyta miała zawierać utwory polskich i francuskich kompozytorów - ulubione przeze mnie i najchętniej grane. Po rozmowach z wydawcą Janem A. Jarnickim i własnych przemyśleniach zmieniłam jednak zdanie. Wszystkie utwory, które wykonujemy na płycie, są polskie nie tylko z racji pochodzenia ich twórców. Jest coś wspólnego, co je łączy, mimo że ich autorzy reprezentują skrajne nieraz style kompozytorskie. Jest to rodzaj swoistej słowiańskiej melancholii, która pobrzmiewa w lirycznych momentach. Można usłyszeć echa kujawiaków, oberków - zwłaszcza w preludiach Bairda, których polskość jest bardzo wyraźna. Angażuje się Pani także w projekty muzyki kameralnej. Jak Pani podchodzi do kameralnego muzykowania? - Podchodzę to tego rodzaju muzyki z absolutnym entuzjazmem. To jest naprawdę niezwykłe doświadczenie, kiedy spotyka się troje, pięcioro muzyków, którzy jako zupełnie różni ludzie poprzez wzajemną inspirację osiągają porozumienie. To jest wielka frajda. Ważne jest jednak to, żeby osoby wspólnie grające też w miarę do siebie pasowały mentalnie. Dużo Pani koncertuje? To chyba bardzo absorbujące... - Najwięcej koncertuję jako muzyk orkiestrowy. Orkiestry wiele mnie nauczyły i to one są najbardziej wymagające dla muzyka. Uczą pokory, cierpliwości, umiejętności współżycia z ludźmi, radzenia sobie ze stresem. Koncert solowy to wielka przyjemność, jakby nagroda za codzienność w orkiestrze. Na scenie jest się odpowiedzialnym wyłącznie za siebie, ma się pełną wolność interpretacji - to cudowne uczucie. Są momenty w moim życiu, że gram po kilka koncertów w tygodniu z różnymi zespołami czy orkiestrami. Staram się jednak takich sytuacji unikać, bo są też inne ważne dla mnie rzeczy oprócz muzyki. Najpiękniejsze są jednak momenty, kiedy po jakimś koncercie czy recitalu podchodzą ludzie i opowiadają, co przeżywali lub co sobie wyobrażali podczas mojego grania. Wtedy wiem, po co gram. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-09-02
Autor: wa