Podwójna miara
Treść
Jestem zszokowany, kiedy słyszę w mediach, że choć załoga Boeinga 767 nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji wybitego bezpiecznika, to i tak nie popełniła błędu. Z tego przecież wynika, że pilotom cywilnym, o wiele starszym niż załoga rządowego Tu-154M, bardziej doświadczonym i oblatanym na symulatorach (bo przecież słyszeliśmy, że LOT o wiele lepiej dba o szkolenia na symulatorach niż specpułk), wolno nie zdawać sobie sprawy z konsekwencji działania kluczowych systemów w samolocie. Kapitan Tadeusz Wrona jest doświadczonym pilotem, który wiele lat latał na tej maszynie i miał okazję ją poznać. Wybity bezpiecznik musiał mu chyba dać do zrozumienia, że są jakieś problemy.
Słyszę też, że załoga boeinga nie musiała zdawać sobie sprawy ze skutków wybitego bezpiecznika, bo objaśnień w tej kwestii nie podają procedury zawarte w instrukcji producenta. Zastanawiam się, czy pasażerowie chcieliby latać z pilotem, który nie jest w stanie przewidzieć konsekwencji działania lub niedziałania poszczególnych układów w samolocie. Przecież to najprawdopodobniej ten wybity bezpiecznik zadecydował o awarii, bo odpowiadał za wiele systemów. O powadze tego czynnika świadczą też zapowiedzi członków komisji badającej zdarzenie, z których wynika, że konieczne okaże się uzupełnienie dotychczasowych procedur. Poza tym chyba każdy doświadczony pilot zdaje sobie sprawę, że nie wszystko znajduje się w instrukcji. Na pewno każdy pilot doświadczył kiedyś sytuacji, gdy z samolotem działo się coś, czego nie uwzględniono w żadnej instrukcji, lub coś, o czym nie powiedział żaden instruktor.
Mojemu synowi od razu przypięto łatkę "improwizatora", gdy po prostu starał się w Smoleńsku dojść do źródła awarii, która nieuchronnie zbliżała ich do tragedii. Dlatego mam nadzieję, że ludzie myślący, którzy nie zadowalają się jedynie podawaną im przez media przetrawioną już papką, zaczną oba te przykłady ze sobą porównywać, zestawiać. Dają one bowiem wiele do myślenia. W komisji badającej przypadek awaryjnego lądowania boeinga zasiadają ci sami eksperci, którzy wyjaśniali katastrofę pod Smoleńskiem. I niestety, mam takie przeświadczenie, że w obu przypadkach wydali przedwczesne opinie. W przypadku załogi samolotu rządowego przedwcześnie ją napiętnowali, nie mając najważniejszych danych, zaś w przypadku awaryjnego lądowania na Okęciu najpierw okrzyknięto pilotów bohaterami i obwieszono ich orderami, a dopiero po tym fakcie zaczęto badać okoliczności. Od razu jednak zaznaczam, że nie mam zastrzeżeń co do nagradzania kpt. Wrony za jego niekwestionowane piękne lądowanie. Chodzi mi tylko o pokazanie różnic w podejściu komisji, które są dla mnie niezrozumiałe i bolesne. Żałuję, że na podobne zrozumienie ze strony członków PKBWL nie mógł liczyć mój syn. Przy zestawieniu obu tych przypadków gołym okiem widać rażące różnice w podejściu komisji, ekspertów i samych mediów. Jako ojciec, który stracił dziecko, czuję się tym bardzo pokrzywdzony.
Tych różnic jest zresztą więcej. Widać jak na dłoni, że np. firma LOT znacznie lepiej dba o wizerunek swoich pilotów i ich interesy, aniżeli "firma" Wojsko Polskie o dobro swoich żołnierzy z oddaniem służących Ojczyźnie. Po raz kolejny zadaję sobie pytanie, dlaczego żaden z dowódców - ani płk Ryszard Raczyński, ani też gen. Lech Majewski - nigdy nie zabrał głosu w obronie załogi Tu-154M? Dlaczego nie udzielili oni podobnego wsparcia, jakiego LOT udzielił kpt. Wronie i drugiemu pilotowi? Na koniec chciałbym zaapelować, żeby PKBWL wyjaśniła mi, jak to jest, że teraz okazuje się, iż rekordery można badać poza miejscem zdarzenia. Dlaczego w przypadku boeinga nie mógł on być ruszany do czasu przyjazdu amerykańskiej ekipy, a z tupolewem Rosjanie od samego początku robili, co chcieli, bez jakiegokolwiek przestrzegania obowiązujących zasad? Chyba dla każdego jest oczywiste, że w obu tych przypadkach zastosowane zostały inne standardy.
not. MBZ
Nasz Dziennik Środa, 30 listopada 2011, Nr 278 (4209)
Autor: au