Po Warszawskich Spotkaniach Teatralnych
Treść
Właśnie taka refleksja, którą zawarłam w tytule, towarzyszy mi po obejrzeniu spektakli pokazanych w ramach zakończonych wczoraj Warszawskich Spotkań Teatralnych. Zasadniczo dzisiejszy teatr funkcjonujący w Polsce wyraźnie zdeklarował się jako tuba rządowa, antyprawicowa i antykatolicka. Druga zaś moja refleksja wiąże się z pytaniem: jakie kryteria zadecydowały o doborze repertuaru festiwalu? Zaprezentowane spektakle wskazują na to, że były to kryteria niemające nic wspólnego ze sferą artystyczną. Jeśli przyjrzeć się temu chłamowi, to tzw. kryteria rysują się wyraziście: 1) tylko jedna opcja ideologiczna (liberalno-lewacka i lewacko-liberalna z kierunkiem na marksizm), 2) względy towarzyskie (czytaj: kumplowskie), 3) preferencje homoseksualne. Wszystkie trzy punkty jak naczynia połączone splatają się w tym festiwalu w jeden megapunkt, dobitnie pokazujący, kto zawłaszczył dziś przestrzeń życia teatralnego i komu to ma służyć. Na pewno nie Polakom, stąd zajadła krytyka wartości narodowych oraz Kościoła i podlizywanie się unijnoeuropejskim standartom, gdzie właśnie lewactwo jest kierunkiem poprawnym politycznie, "jedynym słusznym". Taką postawę kiedyś określano zdradą Ojczyzny, a dziś taka właśnie postawa - jak widzimy - jest silnie nobilitowana, ba, na jej promocję przeznacza się ogromne pieniądze z budżetu państwowego, czyli z moich i Państwa podatków. Dla przybyłych bowiem do Warszawy jakichś amatorskich, prowincjonalnych (pod względem poziomu artystycznego) trup parateatralnych występ w ramach festiwalu przed stołeczną publicznością to naprawdę nobilitacja. Tyle tylko, że w żadnym razie niezasłużona. Ktoś, kto ich zaprosił za państwowy grosz, powinien z własnej kieszeni zwrócić widzom pieniądze za bilety. Które, notabene, były bardzo drogie, co dziwi niepomiernie, wszak dyrektor festiwalu na Warszawskie Spotkania Teatralne otrzymał niemały fundusz. Nie wydaje mi się (może się mylę), aby miasto pieniądze te przekazało na nocne życie towarzyskie w klubie festiwalowym (Cafe Kulturalna), lecz m.in. z myślą o niewygórowanej cenie biletów. Warto było usłyszeć w tymże klubie rozmowę kelnerów oburzonych wręcz faktem, iż rachunki za te nocne biesiady z jadłem i lejącą się gorzałą (ponoć nad ranem trzeba było wynosić głównego biesiadnika, bo był tak pijany) nie były płacone z kieszeni biesiadnika (biesiadników), lecz szły na konto festiwalu. Jeśli jest to prawda... Brak mi słów. Co się stało z publicznością? Inna moja refleksja dotyczy zachowania publiczności. Jak skomentować takie oto zachowanie widzów: w trakcie przedstawienia aktor - ściągnąwszy spodnie - wypina nagi zadek w kierunku publiczności, dając jej do zrozumienia, że ma ją w takim właśnie poważaniu, a ta ze śmiechem bije brawo? To znaczy, że co? Że nagradza aktora za tak oryginalny środek wyrazu? Tak było na przykład w chaotycznym, prymitywnie przerysowanym przedstawieniu "Baal" Brechta w reżyserii Marka Fiedora (Teatr Kochanowskiego w Opolu) czy w spektaklu "Oresteja" Ajschylosa ze Starego Teatru w Krakowie w reżyserii Jana Klaty. To moje największe rozczarowanie, bo o ile w reżyserii Klaty niczego prawdziwie artystycznego się nie spodziewałam, o tyle liczyłam na fachowość aktorską. Okazało się, że nawet w tym teatrze, który przecież słynął z dobrego aktorstwa, to już tylko przeszłość. Bo co myśleć, kiedy tak znakomita aktorka, jak Anna Dymna w roli Klitajmestry, po nudnym, monotonnym monologu nagle, jak w kryminalnym serialu, sięga po siekierkę i biegiem podąża w kierunku Agamemnona (Jerzy Grałek poza efektownym przejściem przez widownię i wejściem na scenę niewiele miał tu do zagrania) w wiadomym celu. A już po zakatrupieniu męża pojawia się cała zakrwawiona, tak by nikt nie miał wątpliwości, co się przed chwilą zdarzyło. Podobnie jest z Orestesem (bardzo słaba rola Piotra Głowackiego), który również z siekierką (pewnie tą samą) w ręku w podskokach podąża ku matce, by ją wyeliminować z tego świata. No i wreszcie apogeum, Apollo (Błażej Peszek) jako współczesny piosenkarczyk, idol masowej publiczności, wystawia nam zadek do oglądania. Aż trudno uwierzyć, że Stary Teatr tak "spsiał". Jest takie przysłowie, że ryba psuje się od głowy. Jaki dyrektor, taki teatr. To nie nasz teatr Ale największym kuriozum Warszawskich Spotkań Teatralnych był prezentowany w ramach Spotkań festiwal przedstawień Michała Zadary. Pokazano aż pięć przedstawień. Lansowanie na siłę człowieka, który nie tylko jest niewydolny pod względem warsztatu reżyserskiego, ale też niewydolny intelektualnie, to już naprawdę grubymi nićmi szyte nadużycie. Brak dostatecznej wiedzy humanistycznej, historycznej sprawia, że taki "reżyser" wprowadza do przedstawień elementy bulwersujące, które mają niejako "przykryć" jego niewiedzę. Tak było ze spektaklem "Ksiądz Marek" (Stary Teatr w Krakowie). Na afiszu napisano: Juliusz Słowacki. To dopiero nadużycie. Nie dość, że zaprezentowane przedstawienie to typowa miernota artystyczna, to jeszcze do tego Michał Zadara zamienił konfederatów barskich na powstańców warszawskich, potraktowawszy ich jak bandytów. Ale apogeum nieuctwa zaprezentował w spektaklu "Kartoteka" (Teatr Współczesny, Wrocław). Bieganie, dzikie wrzaski, rzucanie aktorami o ziemię - tak wygląda warsztat reżyserski i bogactwo środków wyrazu. Sięgając zaś po "Wesele" Wyspiańskiego (Teatr STU, Kraków), Zadara uznał widocznie, że jeśli wprowadzi obsceny (z wymiotami czy spółkowaniem tej samej płci ze sobą), to widz nie zauważy ignorancji reżysera, bo swoją uwagę skoncentruje na tychże "oryginałach". Ciekawe dlaczego, z jakiego powodu tak nachalnie lansuje się Michała Zadarę. Bo przecież nie z powodów artystycznych. Amatorszczyzna spektakli Zadary nie była przecież wyjątkiem tego festiwalu. Jakże nieudanego, gromadzącego taką miernotę, że aż trudno uwierzyć, zwłaszcza jeśli chodzi o spektakle realizowane pod szyldem teatrów zawodowych. Zatrważająca jest też grafomania tekstów, na przykład Pawła Demirskiego (także silnie lansowanego). Prawie wszystkie przedstawienia łączy kilka elementów: brak aktorstwa (w sensie profesjonalizmu), fatalna reżyseria (albo w ogóle jej brak), niechlujna scenografia (najczęściej całkowity jej brak), wulgarny język (aż do dna), obsceniczne zachowania aktorów, chaos i degrengolada. No i koniecznie atak i wyśmiewanie wszystkiego, co polskie, wartości narodowych, chrześcijańskich, silne atakowanie prawicy i karykaturalne pokazywanie księży oraz eksponowanie rzekomego polskiego antysemityzmu. Ogromnie niepokojącym zjawiskiem jest też atmosfera nihilizmu, którym przesiąknięte są spektakle, degradacja człowieka, odjęcie mu jego podmiotowości i uprzedmiotowienie. Natomiast poważnej, głębokiej, tak potrzebnej dziś tematyki związanej z duchowością człowieka, a więc z samą istotą człowieczeństwa - ani śladu. Za trudne? Myślę, że powód tkwi gdzie indziej, rozwój duchowy daje człowiekowi wolność, niezależność, świadomość swojego miejsca, wartości i sens życia. Takim człowiekiem trudno byłoby manipulować. Festiwal zakończył się bankietem, na który zostałam zaproszona. Jako puentę pozwolę sobie tu przytoczyć tekst listu, który w odpowiedzi na owo zaproszenie wysłałam 11 bm. e-mailem do Kai Stępkowskiej, sympatycznej i uczynnej rzeczniczki prasowej festiwalu: "Szanowna Pani, nie przyjmuję otrzymanego wczoraj zaproszenia na bankiet kończący XXVIII Warszawskie Spotkania Teatralne w dniu 11 kwietnia 2008 r. Moja obecność na bankiecie świadczyłaby o akceptacji Spotkań, a tak nie jest. Uważam, że festiwal - poprzez tendencyjnie, ideologicznie, nie zaś artystycznie dobrany repertuar - jest w najwyższym stopniu manipulacją mającą indoktrynować świadomość widza, co jest ze wszech miar niedopuszczalne". Temida Stankiewicz-Podhorecka Światowy Dzień Pamięci Ofiar Katynia
Autor: wa