Po komercjalizacji problemy nie zniknęły
Treść
W Polsce działa 110 niepublicznych szpitali, które zostały skomercjalizowane. Okazuje się jednak, że przekształcenie tych placówek w spółki prawa handlowego nie zlikwidowało automatycznie wszystkich problemów. Najpoważniejszym z nich jest niedoszacowanie kontraktów zawieranych z Narodowym Funduszem Zdrowia i wiążące się z tym ograniczenia.
Jak poinformował "Nasz Dziennik" Piotr Olechno, rzecznik Ministerstwa Zdrowia, w Polsce obecnie działa ok. 110 niepublicznych szpitali, które zostały skomercjalizowane i przekształciły się w spółki prawa handlowego. Resort jest zdania, że po przekształceniach szpitale funkcjonują o wiele lepiej. Przykładem może być niepubliczny szpital w Łańcucie na Podkarpaciu, gdzie właścicielem spółki jest samorząd powiatowy. Starosta łańcucki Adam Krzysztoń, jeden ze zwolenników komercjalizacji szpitala, jest zadowolony z dotychczasowej działalności placówki w nowej formule. - Na razie nic złego nie stało się ani pacjentom, ani personelowi - mówi starosta. Zadowolenia nie kryje również prezes tej spółki Krzysztof Przyśliwski. Mimo wszystko szpital musi się borykać z problemami, jakie stwarza niedoszacowanie kontraktów z NFZ i wiążące się z tym ograniczenia. - Jest to dla nas znaczne utrudnienie funkcjonowania - dodaje Przyśliwski.
Dyrektorzy wielu szpitali nie chcą jednak komercjalizacji. Obawiają się, że bez odpowiednich gwarancji finansowych państwa cała odpowiedzialność spada na dyrekcję i samorządy, a to zbyt ryzykowne działanie, które może być zagrożeniem nie tylko dla istnienia samego szpitala, ale przede wszystkim dla bezpieczeństwa pacjentów. Przed komercjalizacją szpitali przestrzega Bożena Banachowicz, była przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, która nie jest przekonana, czy reforma służby zdrowia, jaką forsuje rząd Donalda Tuska, "służyć będzie polskim szpitalom i pacjentom". Jej zdaniem, szpital-spółka będzie nastawiony przede wszystkim na zysk, a nie na dobro pacjenta. - Patrząc na to, co zrobiono ze spółkami Skarbu Państwa - chociażby ze stoczniami, nie można wykluczyć, że podobny los spotka polskie szpitale, które mogą zostać postawione w stan upadłości i wykupione za przysłowiową złotówkę - przestrzega Banachowicz.
Pomysł rządu Donalda Tuska co do komercjalizacji szpitali krytykują również lekarze. - Spółki nie zmienią w sposób cudowny funkcjonowania służby zdrowia, która jest w fatalnym stanie. Szpitale są w tej chwili zadłużone i jeżeli zostaną przekształcone w spółki, to nic się w tym względzie nie zmieni - uważa dr Zdzisław Szramik, wiceprzewodniczący Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy.
W podobnym tonie wypowiada się Bolesław Piecha, wiceminister zdrowia w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. W jego ocenie, przy obecnych nakładach na służbę zdrowia, żeby szpital funkcjonował normalnie i mógł się zbilansować, to albo musi mieć bardzo dobry kontrakt odpowiednio zasilany finansami publicznymi z NFZ, albo musi ciąć koszty działalności. Z kolei zmniejszenie kosztów oznacza ograniczenia w działalności szpitala, a zwłaszcza tych oddziałów, które nie są zbyt dochodowe. Jeżeli i to nie pomaga, kolejnym krokiem jest zwalnianie pracowników i wyzbywanie się majątku po to, by uregulować swoje zobowiązania. W ocenie Bolesława Piechy, komercjalizacja nie jest jednak rzeczą nową. - Jednym z pierwszych skomercjalizowanych szpitali w Polsce, jeszcze w latach 90., był szpital w Kwidzynie. Po pewnym czasie okazało się, że trzeba go będzie sprzedać. Majątek szpitala został wyceniony, a życie pokazało, że oferenci wcale nie mają zamiaru zapłacić wartości księgowej majątku, tylko o połowę mniej. Jaki to zatem interes dla właściciela...? Tylko tyle, że pozbywa się kłopotu - tłumaczy Bolesław Piecha. Podobnym przykładem komercjalizacji jest szpital w Knurowie w pow. gliwickim na Śląsku, gdzie właścicielem placówki został w stu procentach samorząd. Pierwszą decyzją szefa rady nadzorczej był kategoryczny zakaz przyjmowania ofiar wypadków drogowych oraz wypadków w górnictwie, przy czym należy zaznaczyć, że kopalnia jest kilkaset metrów dalej. W tej sytuacji ranni musieli być wysyłani do innego szpitala publicznego czasem kilkadziesiąt kilometrów dalej, bo lecznicy nie było stać na prowadzenie np. szpitalnego oddziału ratunkowego i zapewnienia opieki ciężko rannym. - Wyszło takie zarządzenie i był to oficjalny dokument, który ograniczał dostępność do świadczeń medycznych - komentuje fakt Bolesław Piecha.
Mariusz Kamieniecki
Nasz Dziennik 2010-07-07
Autor: jc