Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Ojciec żył Katyniem

Treść

Z Anną Seweryn-Wójtowicz, córką Wojciecha Seweryna, ofiary tragedii smoleńskiej, i wnuczką Mieczysława Seweryna, polskiego oficera zamordowanego w Katyniu, rozmawia Piotr Falkowski

Może zacznijmy od początku. Proszę opowiedzieć najpierw o swoim dziadku, bo to ze względu na niego Katyń zajął ważne miejsce w życiu Pani ojca i Pani.
- Dziadek był oficerem rezerwy 16. pułku piechoty. W ogóle wywodził się z Małopolski, z rodziny inteligenckiej od przynajmniej 300 lat, był dyrektorem szkoły; z kolei jego dziadek był kiedyś burmistrzem. Dziadek był najmłodszy z rodzeństwa, miał jedną siostrę i czterech braci. Jego mama otrzymała po śmierci do trumny krzyż uznania za wysokie wykształcenie wszystkich dzieci. Jedyny z tego rodzeństwa, który przeżył wojnę, Tadeusz Seweryn był potem profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego i dyrektorem Muzeum Etnograficznego w Krakowie. Walczył u Hallera w stopniu majora. Inny brat mojego dziadka zginął na Wschodzie. Jeszcze inny był w Warszawie lekarzem. Jego wnuk Andrzej jest teraz znanym aktorem. Babcia była nauczycielką. Poznali się więc w związku z pracą dziadka. Pobrali się w 1938 roku. Gdy dziadek został zmobilizowany, babcia była już bardzo bliska rozwiązania i mój ojciec urodził się dokładnie 1 września 1939 roku. Bomby spadały na szpital w Tarnowie, gdy babcia w nim leżała. Strasznie to przeżywała, że dziecko rodzi się w pierwszym dniu wojny i całe życie ta data będzie się za nim wlekła. Jakoś ubłagała położne, żeby wpisano do dokumentów 31 sierpnia. Ale naprawdę to było już po północy. Dziadek dowiedział się o urodzeniu syna, udało mu się dostać przepustkę, wstąpić do szpitala i spędzić z żoną i synem około godziny. Potem kazał jakiemuś żołnierzowi zawieźć żonę z dzieckiem do domu. Ten żołnierz po wojnie się odnalazł. Okazało się, że przez to, że wiózł moją babcię do jej domu w Mielcu, spóźnił się do swojego oddziału, dostał nowy przydział i nie trafił do Kozielska.

Ale, niestety, Pani dziadek trafił.
- Tak. Mamy ciekawą historię z tym związaną. Otóż w Kozielsku znalazł się razem z moim dziadkiem także kuzyn mojej babci. On uciekł i przeżył wojnę. Był zwykłym szeregowcem, ale w pobliżu sowieckiej granicy został ranny i miał gorączkę. Jego przełożony dał mu płaszcz i buty jakiegoś poległego oficera. Sowieci uznali go za oficera i wzięli do niewoli. Później oczywiście się zorientowali i przeznaczyli go do różnych posług w obozie kozielskim. Jakoś zebrał wśród więźniów pieniądze i kosztowności, przekupił strażników i uciekł z obozu. Dziadek mu w tym wtedy pomógł, bo oficerowie nie spodziewali się śmierci, mieli dużo wartościowych rzeczy, pamiątek. Wiele z nich znaleziono później przy ekshumacjach. Dziadek był wtedy bardzo chory. Udało mu się przez tego kuzyna babci uciekającego z Kozielska przesłać list do rodziny i trochę pieniędzy. Jedyny prawdziwy, bo oprócz tego przyszły dwa inne, ale to były przygotowane przez cenzurę gotowe formułki: "Jestem w Kozielsku, wszystko dobrze". Ten prawdziwy, przeniesiony w bucie list był już pożegnaniem. Mam go do dzisiaj. Kiedy ów wujek dotarł z Kozielska do babci, był strzępem człowieka. Młody człowiek wyglądający na starca, zarośnięty, zawszony. Przeżył wojnę, miał cały czas problemy z UB, musiał się ukrywać. Później nie przeżył któregoś przesłuchania. Mój tato wychowywał się na opowiadaniach, wspomnieniach mojej babci o tym wszystkim. Babcia cały czas czekała na dziadka, nie wierzyła. Ciągle myślała, że może zaszła jakaś pomyłka i dziadek jeszcze się odnajdzie. Szukała go przez Czerwony Krzyż, chociaż znaleziono podczas ekshumacji ciało dziadka z obrączką, na której było jej imię. Także mój tato miał przez całe życie jakąś dziwną nadzieję, że może jednak zaszła pomyłka, może jest - nie wiadomo gdzie - na przykład w Argentynie. Szukał swojego ojca całe życie i znalazł go wreszcie w Katyniu. Pierwszy raz pojechał tam w 1995 roku z prezydentem Lechem Wałęsą, w 2000 roku był na otwarciu cmentarza zaproszony przez premiera Jerzego Buzka. No i ten trzeci nieszczęsny wyjazd...

Życie rodziny Pani ojca w PRL musiało być bardzo trudne.
- Tak, ojciec nigdy nie wyparł się swojej historii rodzinnej. Dlatego nic w Polsce Ludowej nie osiągnął. Ludzie, nawet zdolni, ale niepewni politycznie, nie mieli szans na sukces. W liceum ogólnokształcącym był na siłę werbowany do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Powiedział, że absolutnie się nie zapisze. Zaproszony na spotkanie organizacji powiedział, że jest synem oficera zamordowanego w Katyniu. Strasznie mu wtedy ubliżano, wyśmiewano go. Do tego stopnia, że musiał opuścić szkołę. Przeniósł się do liceum plastycznego. A wszyscy w naszej rodzinie byli uzdolnieni artystycznie. Na przykład Tadeusz Seweryn poza etnografią skończył też szkołę artystyczną we Włoszech. Jedni malowali, drudzy rzeźbili. Mój ojciec odziedziczył ten talent po swoim ojcu i dziadku. W nowej szkole było trochę lepiej, bo między artystami nie było takich silnych antagonizmów politycznych, chociaż oczywiście byli różni nauczyciele. Tam się odnalazł. Oczywiście nigdy nie maszerował w pochodach, nie zakładał czerwonego krawata, nie należał do żadnej organizacji. Zawsze pamiętał też swojego ojca. Takie same problemy miała babcia. Traktowano ją jako nauczycielkę drugiej kategorii. Bo nie była w partii, miała inne poglądy, niż oczekiwano. Nie dostawała więc zapomóg należnych matkom samotnie wychowującym dzieci. Prowadziła więc po pracy jakieś kursy, żeby dorobić. Było ciężko. A ojciec chciał skończyć studia. Na drodze stanęła choroba babci i konieczność opieki nad przyrodnią siostrą. Musiał pracować fizycznie, najmował się do różnych prac. Dopiero po latach ukończył zaocznie studia plastyczne. Życie w PRL wyglądało tak, że ojciec pracował jako jakiś urzędnik, potem w domu kultury prowadził kółko plastyczne dla dzieci, następnie kółko teatralne. Wszystko to do momentu, gdy władza zaproponowała mu funkcję dyrektora tego domu kultury, ale w zamian za wstąpienie do partii. Odmówił, więc go wyrzucono w ogóle z tej pracy. Musiał znowu szukać jakiegokolwiek zajęcia. Nawet przez jakiś czas hodował barany, uprawiał buraki cukrowe, robił szyldy, był bardzo zaradny. Marzył, żeby wyjechać z kraju opanowanego przez ten system. Już w USA mówił, że kiedyś kupi karabin i będzie strzelał do komunistów. W 1976 roku po długich staraniach przyjechał do Chicago, mamę udało mu się ściągnąć dopiero po ośmiu latach, a mnie po kolejnych dwóch.

I jak Ameryka przyjęła takiego zaradnego i wszechstronnego człowieka?
- Początki były bardzo trudne. Mieszkanie w okropnych warunkach, po piwnicach. Żył niesłychanie skromnie. Nie myślał w ogóle o sobie. Cały czas nam coś przysyłał. Nie tylko nam, bo i dalszej rodzinie, sąsiadom, znajomym. Pracę przyjmował, jakakolwiek była dostępna. Nigdy tylko nie sprzątał. Ale przekwalifikował się na lakiernika samochodowego. Nauczył się tutaj tego fachu i wykonywał to jak pracę artystyczną. Był w tym takim perfekcjonistą, że zaproponowano mu pracę w Rolls-Roysie, a potem w Mercedesie przy modelach samochodów luksusowych. Pracował tak 16 lat w bardzo ciężkich warunkach. Salon Mercedesa w Chicago wygląda pięknie dla klientów, a na piętrze, w lakierni, pracuje się w zamkniętym, dusznym pomieszczeniu i trujących oparach. Potem ojciec zajął się handlem antykami. Tak naprawdę od dawna różne stare rzeczy kolekcjonował, aż postanowił zająć się tym zarobkowo. Ta nowa praca dawała mu więcej czasu na spełnienie największego marzenia, jakim był pomnik katyński w Chicago.

W jaki sposób Pani ojciec odnosił się do tego, co się stało w Polsce po 1989 roku?
- Najpierw, gdy braliśmy udział w głosowaniu 4 czerwca 1989 r., wierzyliśmy, że przyszła wolność. Ja byłam w tamtym okresie raz z wizytą w Polsce. Moja córka miała wtedy dwa lata, więc byłam raczej zaabsorbowana dzieckiem, ale tato bywał częściej i zawsze po powrocie mówił, że źle się dzieje. Ja patrzyłam na to z niedowierzaniem, myślałam, że jest przewrażliwiony. Całe życie był antykomunistą, więc sądziłam, że przesadza, we wszystkich widzi komunistów, ma już swoje lata... Ale wieści z Polski rzeczywiście były coraz gorsze. Mamy tu przecież polską prasę i polską telewizję, więc wiemy dużo. Mój ojciec był sytuacją w Polsce coraz bardziej zaniepokojony. Na rodzinnych spotkaniach były o tym dyskusje, na których - wstyd teraz powiedzieć - skakaliśmy sobie do oczu w sprawie oceny na przykład Lecha Wałęsy. Bo przeciętny Amerykanin widzi w Wałęsie bohatera narodowego, wielkiego wodza, który pokonał komunizm. Mój mąż jest Polakiem, synem żołnierza Armii Krajowej, i to wszystko rozumiał, ale już nasi amerykańscy znajomi nie. Było nam nawet wstyd za Wałęsę, także gdy tu przyjeżdżał, zachowywał się tak, jak się zachowywał. Ale trudno było uwierzyć, że ta przemiana 1989 roku nie była taka, jakiej oczekiwaliśmy. Młodzi ludzie byli raczej pełni nadziei. Natomiast mój ojciec inaczej to przeżywał. Wszystko z mamą dokładnie śledzili. Pojawiło się już Radio Maryja. Zresztą z o. Tadeuszem Rydzykiem poznali się w Munster w stanie Indiana, gdy jeszcze nie było Radia. Wtedy tato miał plan postawienia pomnika katyńskiego, a ojciec Tadeusz miał plan założenia Radia. Obaj nie mogli tego wszystkiego zrozumieć. Największą nadzieją był dla mojego ojca prezydent Lech Kaczyński. Kiedy został wybrany, poczuł, że w nim jest nadzieja na naprawienie tego wszystkiego, co zmarnowano po 1989 roku. Wiadomo też, że dbał o sprawy historyczne, o Wschód. Wiadomo, że walczył o prawdę. Był tak zafascynowany Lechem Kaczyńskim, że trochę nawet go idealizował. Pamiętam pierwsze ich spotkanie w bazylice św. Jacka w lutym 2006 roku. Mój ojciec z proboszczem organizowali to spotkanie Polonii z prezydentem. O mało nie doszło do jego odwołania, bo byli różni przeciwnicy, którzy chcieli, żeby ten punkt usunąć. Prezydent jednak przyjechał, chociaż na bardzo krótko. Ojciec wręczył wtedy Lechowi Kaczyńskiemu makietę pomnika. Chociaż było to tak krótko, płakaliśmy ze szczęścia. Później, we wrześniu 2007 roku, prezydent był przy pomniku katyńskim.

Może Pani opowiedzieć historię jego powstania?
- Kiedy tylko mój ojciec stanął na ziemi amerykańskiej, poszedł do biblioteki, w której była sekcja polska, by odnaleźć jak najwięcej książek i dokumentów o Katyniu. Tam włączył się w działalność harcerstwa. Nawiązał kontakty z sybirakami, z ludźmi organizującymi coroczne akademie w rocznicę mordu katyńskiego. Został przyjacielem ks. prałata Zdzisława Peszkowskiego. Odnaleźli się w USA i zawsze się spotykali, gdy ksiądz był w Chicago. Tu żyje do dziś pani Zofia Biernacka, żona jeńca z Kozielska, który się uratował. Razem z moim ojcem zawsze montowali dekoracje na te akademie, przeważnie w bazylice św. Jacka. Całe życie mojego ojca było związane z Katyniem. Uświadamianie ludzi, mówienie o tym w polskich szkołach, organizowanie różnych protestów. Jeśli sam ich nie organizował, to brał w nich udział. W stanie wojennym aresztowano go nawet podczas wiecu przed polskim konsulatem. Jeśli chodzi o ten pomnik, to jest to pierwsza praca ojca w takiej skali. Wcześniej dużo rzeźbił, ale mniejszych rzeczy. Na przykład figurę Dziecięcia Jezus na grobie pierwszego dziecka moich rodziców, zmarłej w dzieciństwie mojej siostry. Często wykonywał dekoracje dla kościołów, najczęściej społecznie, w Polsce i w USA. Ojciec sam założył komitet budowy pomnika katyńskiego w Chicago, sam go zaprojektował i wyrzeźbił. Monument z powodu braku funduszy powstawał etapami. Kiedy był przy nim Lech Kaczyński, to już stał krzyż, do którego dostawiono makietę całości, czyli orła ze skrzydłami, ale z uciętą głową. Był tłum ludzi. Wszyscy byliśmy zachwyceni. Prezydent szedł odważnie wśród ludzi, rozmawiał z Polonią, witał się, rozdawał autografy.

Tego dnia spełniło się marzenie Pani ojca.
- Był najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Nikt, kto go nie poznał bliżej, nie może pojąć, jakim był patriotą, mimo że mieszkał tu, w USA. Cała jego aktywność związana była z Polską, z Polonią, z polityką w dobrym znaczeniu tego słowa, no i z tym pomnikiem. Potem całość odsłonięto 17 maja 2009 roku. Zawsze wyrywał się, żeby coś robić, pomagać. Był już stary, schorowany, ale nigdy nie wymawiał się, był pierwszy do pomocy. Głównie przy bazylice św. Jacka, ale i gdzie indziej. Dwa razy otrzymał odznaczenie państwowe.

I został członkiem polskiej delegacji udającej się 10 kwietnia 2010 roku do Katynia.
- Na nieszczęście dla nas. Najważniejszy dzień jego życia był związany z Katyniem i z Lechem Kaczyńskim. I najtragiczniejszy dzień jego życia również. My z siostrą wiemy jedno. To samo powiedział też mój mąż już w dniu tragedii. On, nawet gdyby wiedział, jak to się skończy, wsiadłby do tego samolotu i chciałby... chciałby być częścią... jeżeli miałoby z tego coś dobrego wyniknąć. A wtedy oczy wszystkich zwróciły się na Smoleńsk i na Katyń. Cały świat dowiedział się o Katyniu. Znając mojego ojca, jego dążenie, żeby wszystkich uświadamiać, szczególnie Amerykanów, myślę, że nie wahałby się. Dla części członków tej delegacji, na przykład urzędników kancelarii, wyjazd na uroczystości katyńskie był czymś szczególnym, ale normalnym, rutynowym. Dla mojego ojca to było coś absolutnie wyjątkowego, sprawa życiowej rangi. Chyba nawet gdyby mu nogi połamano, to i tak by do tego samolotu wsiadł. Zamierzał zresztą pojechać do Katynia tego roku, tylko że pociągiem. Moja mama miała dojechać do taty w poniedziałek. A w czwartek planowali wracać do Chicago. Stało się inaczej. Dostał zaproszenie do prezydenckiego samolotu, zamieszkał w rządowym hotelu w Warszawie przy Belwederze. Minister z kancelarii zawiadomił go, że to było życzenie samego prezydenta. Ten minister zawiózł jego i panią Annę Walentynowicz na lotnisko. Rozmawiałam z ojcem przez telefon w piątek. Był rozpromieniony. Czuł, jak wielki zaszczyt go spotkał. Był taki szczęśliwy. Mówiłam, że jeszcze zdąży mi wszystko opowiedzieć po powrocie. A on wyrywał się, żeby jeszcze coś dodać. Okazuje się, że odwiedził w Polsce niemal wszystkich bliskich, wszystkie ciotki, których nie widział ponad 20 lat. Można powiedzieć, że udało mu się ze wszystkimi pożegnać. I ze mną też. Ja nawet żartowałam, że tak się cieszy, a może nawet tego prezydenta w samolocie nie zobaczy. Odpowiedział: "To nieważne. Sam zaszczyt się liczy. Ale lecę z takimi ludźmi, z prezydentem. To jest warte wszystkiego". Chyba dla niego warte to było nawet śmierci.

Pani tutaj, w Chicago, kontynuuje dzieło swojego ojca.
- Ja już nie mam takiego zapału, ale znajomi mówią, że jestem córką swojego ojca. Od dwóch lat zajmuję się głównie katastrofą smoleńską. Po latach życia poświęconego rodzinie, wychowywaniu dzieci poczułam, że mam jakąś misję do wykonania. Tak jak mój ojciec miał taką misję związaną z Katyniem, tak moja jest i katyńska, i smoleńska. Zanim wyjechałam do Polski na pogrzeb - a było to opóźnione, bo z powodu chmury wulkanicznej odwoływano loty - zaczęłam docierać do wszelkich możliwych mediów, żeby nadać rozgłos tej sprawie. Wtedy zainteresowanie Katyniem było niesamowite. Szkoły amerykańskie, które nie były kiedyś w ogóle tym zainteresowane, teraz prosiły moje dzieci, żeby występowały, udzielały wywiadów szkolnym gazetom, podawano wszędzie linki do stron internetowych na temat Katynia. Tysiące ludzi przyjeżdżało pod pomnik. On stał się nagle tak potrzebny. Pojawiali się przy nim ludzie, którzy wcześniej nie chcieli dać na niego nawet dolara, którym przeszkadzał czy był obojętny. Nawet rozerwano siatkę płotu cmentarza, na którym jest pomnik, bo administracja zamknęła zbyt wcześnie bramę. Polacy zaczęli być inaczej odbierani. Odbył się marsz żałobny, na Mszy św. w katedrze ks. kard. Francis George wygłosił piękną homilię. Wszystko miało wymiar zbliżający Amerykanów do nas. Pisano, że "wszyscy jesteśmy Polakami". Wiadomo, że to taki slogan. Rzeczywiście wkrótce pojawiły się inne tematy. Kiedy jechałam na pogrzeb, myślałam, że po powrocie nastąpi jakiś przełom, będę dalej występować, uświadamiać. Nic takiego się nie stało. Zainteresowanie Polską przeminęło.

Dziękuję za rozmowę.

Nasz Dziennik Środa-Czwartek, 6-7 czerwca 2012, Nr 131 (4366)

Autor: au