Przejdź do treści
Przejdź do stopki

O Tadeuszu Fijewskim - wspomnienie

Treść

Kiedy warszawski Teatr Współczesny wyjechał na występy do Londynu, znany na całym świecie wybitny aktor Laurence Olivier zobaczył na scenie innego wybitnego aktora, tyle że nieznanego (jeszcze) w świecie, bo żyjącego za tzw. żelazną kurtyną. Zachwyciwszy się jego grą, zaproponował umieszczenie nazwiska owego aktora w powstającej wówczas europejskiej encyklopedii wybitnych twórców teatru i filmu, której był inicjatorem. Poprosił zatem wspomnianego aktora o przysłanie - jak byśmy to dziś określili - swojego CV. Ale niestety śmierć aktora nie pozwoliła zrealizować tego zamierzenia i Laurence Olivier nigdy nie otrzymał owego CV. Tym aktorem był Tadeusz Fijewski. - Na pogrzebie, obok trumny wystawionej w foyer Teatru Polskiego w Warszawie, stanęło dwóch chłopców. Zapanowała konsternacja, nie wiedzieliśmy, kim są, wszak wuj nie miał dzieci. Okazało się, że byli to jego stypendyści z domu dziecka. Dwóch osieroconych chłopców, na których wykształcenie łożył, o czym nikt z rodziny nie wiedział. W naszym domu rodzinnym pozostały jeszcze kartki, laurki tych chłopców, które przysyłali z okazji różnych świąt - wspomina siostrzenica Tadeusza Fijewskiego, aktorka Teatru Polskiego, Barbara Dobrzyńska. Aktor dzielił się z innymi, sam wszak poznał już jako dziecko smak biedy. Wychował się w rodzinie wielodzietnej, było ich jedenaścioro rodzeństwa. Ale wszystkie dzieci zostały wychowane w atmosferze miłości rodzinnej, w duchu wiary katolickiej i patriotyzmu. Toteż przynależność do AK i udział w Powstaniu Warszawskim rodziny Fijewskich, w tym Tadeusza (stąd przeszedł później przez obozy jenieckie) i jego rodzeństwa, był prostą konsekwencją tych wartości, które zostały im wpojone w domu rodzinnym. Te wartości były mu drogą na całe życie. Przed rozpoczęciem przedstawienia w Teatrze Współczesnym Tadeusz Fijewski najpierw wchodził do położonego nieopodal kościoła Św. Zbawiciela i się modlił. Do dziś jeszcze niektórzy pamiętają go klęczącego tam przed obrazem Matki Bożej. Niezapomniany filmowy Rzecki z powieści Prusa, Kuba z "Chłopów" Reymonta, Anatol z serii filmów o panu Anatolu (gdzie grał ze swoją piękną żoną, znakomitą aktorką i śpiewaczką operową, Heleną Makowską), Kalmita ze sztuki Grochowiaka, Grzelak z powieści radiowej "Matysiakowie" i z wielu, wielu innych ról. Jak mówi Barbara Dobrzyńska, jej wuj wprawdzie nie przepadał za postacią Anatola, ale właśnie za tę rolę podziwiał go sam Chaplin. Choć w tym ogromnym dorobku artystycznym obejmującym przecież kilkadziesiąt ról były różne, łączyła je wszystkie prawda postaci. I to tak głęboka, iż w odbiorze widza zacierała się granica między aktorem a postacią i publiczność identyfikowała się z dramatami, zatroskaniami, radościami, ze wszystkimi doświadczeniami przeżywanymi przez bohaterów Tadeusza Fijewskiego. Jak tego dokonywał artysta? Patrząc z zewnątrz, wydawałoby się, że najprostszymi, drobnymi, oszczędnymi środkami, a czasami wręcz zupełnie naturalnym, swoim prywatnym zachowaniem, gestem, mimiką. I powstawała rola, której się nie zapomina. Rola o ogromnej sile sugestywności. Był aktorem wybitnym, potrafił połączyć tragizm postaci z jej wizerunkiem komediowym. Jego bohaterowie to postaci z krwi i kości. Postaci z całym bogactwem cech najrozmaitszych, emocji, rozterek, smutku i zabawnych śmiesznostek w sposobie bycia. Ale żeby uzyskać taki efekt artystyczny pewnej naturalności jakby żywcem przejętej z prywatnego sposobu bycia, trzeba było być prawdziwym mistrzem i umieć opracować rolę w najdrobniejszym szczególe, tak by nie widać było owych elementów składowych. No i trzeba było umieć zajrzeć głęboko w oczy granej przez siebie postaci i dotrzeć do jej serca, do jej duszy. Posiąść o niej wiedzę. O Fijewskim mówiło się, że o swoich postaciach wie wszystko, co tylko możliwe. Ten znakomity aktor często obdarzał swoich bohaterów cechami, które immanentnie wiązały się z osobowością i temperamentem Tadeusza Fijewskiego jako człowieka. Tak więc ciepło bijące z jego postaci i skromność to podstawowe cechy wizerunku samego aktora. Potrafił je kreatywnie przelać na swoje postaci, czyniąc je tak wiarygodnymi, jak tylko można. Tadeusz Fijewski był człowiekiem wielkiej dobroci. Sprawiał wrażenie, jakby nie był świadom, iż jest aktorem tej najwyższej klasy, mistrzem, od którego można uczyć się aktorstwa w tym najlepszym, najszlachetniejszym wydaniu. Gdyby był "pieszczochem" PRL, jego kariera artystyczna rozbrzmiewałaby szerokim echem nie tylko w kraju, ale i na świecie. Miałby w tym względzie zapewnioną promocję i wraz z żoną sielskie życie. Lecz "pieszczochem" władz nigdy nie był, co oczywiście automatycznie miało przełożenie na jego sprawy zawodowe. Ale publiczność kochała go i ufała mu bezgranicznie. Był aktorem popularnym w najlepszym tego słowa znaczeniu. Widzowie, zarówno ci pamiętający go z ról, jak i ci, których przed trzydziestu laty nie było jeszcze na świecie, będą mogli uczestniczyć w spotkaniu poświęconym artyście, które odbędzie się 1 grudnia br. w Teatrze Polskim w Warszawie, gdzie był aktorem przez ostatni okres swego życia i gdzie zagrał ostatnią rolę, Głuchowa w spektaklu "Przy pełni księżyca". Dziś, po trzydziestu latach od śmierci, mimo że zmieniły się rozmaite estetyki teatralne, że sceny zostały opanowane przez antysztukę i nurty, które pewnie nigdy nawet w myślach Tadeusza Fijewskiego nie powstały, wizerunek jego jako aktora i człowieka w niczym się nie zestarzał. Przeciwnie, lśni jak brylant. Temida Stankiewicz-Podhorecka "Nasz Dziennik" 2008-11-15

Autor: wa