Przejdź do treści
Przejdź do stopki

O jeden traktat za daleko

Treść

Z posłem dr. Zbigniewem Girzyńskim (PiS), członkiem sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, rozmawia Wojciech Wybranowski Przed parlamentarzystami niezwykle ważna decyzja. Sejm ma debatować nad ratyfikacją traktatu lizbońskiego. W PiS po niedawnej feerii zachwytów teraz coraz częściej słychać głosy sceptyczne. - Trzeba bardzo mocno i jednoznacznie stwierdzić, że traktat lizboński jest niczym innym jak w niewielkim zakresie tylko zmienioną wersją odrzuconego wcześniej Traktatu Ustanawiającego Konstytucję dla Europy, potocznie nazwanego konstytucją europejską. Traktat z Lizbony zmieniający Traktat o UE i Traktat Ustanawiający Wspólnotę Europejską, jak sama oficjalna nazwa tego dokumentu wskazuje, modyfikuje dwa kluczowe dla funkcjonowania Unii akty prawne. Na jego mocy Traktat o Unii Europejskiej ma zostać zastąpiony przez część odrzuconej wcześniej konstytucji europejskiej, a pozostałe przepisy tejże konstytucji zostaną włączone do Traktatu Ustanawiającego Wspólnotę Europejską, który od tego momentu będzie Traktatem o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Jednym słowem konstytucję, którą Europejczycy odrzucili w 2005 r., dziś próbuje się wprowadzić na nowo bocznymi drzwiami. Traktat lizboński to nic innego jak taka konstytucja europejska po liftingu. Prezydent Lech Kaczyński i władze PiS po szczycie, na którym został wynegocjowany traktat lizboński, ogłosiły sukces. Taki pogląd wydaje się obowiązkowy w kierownictwie PiS. - Wiem, że zabrzmi to nieco paradoksalnie, ale był to ogromny sukces polskiej delegacji. Rozwiązania proponowane początkowo były o wiele gorsze niż te, które ostatecznie wynegocjowała strona polska. Na dobrą sprawę pierwotne propozycje szły jeszcze dalej i były w kilku sprawach gorsze niż odrzucona wcześniej konstytucja europejska. Proszę pamiętać, że to traktat lizboński nadał charakter prawny Karcie Praw Podstawowych. Ten niezwykle ważny dokument, któremu się zdecydowanie przeciwstawiamy, jest integralną częścią traktatu lizbońskiego. Gdy delegacja polska przystępowała do negocjacji, miała przed sobą projekt, który był skrajnie niekorzystny. Na dodatek Niemcy, którym najbardziej zależało na przyjęciu traktatu, bardzo negatywnie nastawiły do Polski pozostałe małe państwa, w znaczniej mierze uzależnione dziś ekonomicznie od niemieckiej gospodarki, a więc politycznie niesamodzielne. Dodatkowo władze polskie nie miały należytego wsparcia ze strony opozycji, które w zakresie polityki zagranicznej i tak skomplikowanych oraz kluczowych negocjacji jest niezbędne. Wsparcie to ograniczało się w zasadzie tylko do poparcia przez PO wysiłków w sprawie utrzymania systemu nicejskiego w głosowaniu w Radzie Unii Europejskiej, a to zdecydowanie za mało. Co więcej, wpływowi politycy PO, a jeszcze bardziej SLD, wprost dawali sygnały politykom europejskim, żeby nie przejmowali się polskim stanowiskiem negocjacyjnym, ponieważ ulegnie ono zmianie, podobnie jak cała polityka zagraniczna, gdy tylko uda się obalić rząd PiS. To może lepszym rozwiązaniem byłoby zablokowanie negocjacji i niepodpisanie traktatu w ogóle? - Taka decyzja oznaczałaby frontalny atak na nas zarówno ze strony europejskich partnerów, jak i opozycji krajowej, która cynicznie wykorzystywała obszar polityki zagranicznej do walki z rządem tworzonym przez PiS. Histeria, jaką wówczas rozpętano by w Polsce i w Europie, zmiotłaby PiS ze sceny politycznej albo sprowadziła naszą partię do co najwyżej kilkuprocentowego poparcia i spowodowałaby całkowite opanowanie polskiej sceny politycznej przez formacje bezkrytycznie nastawione do Unii Europejskiej. Do tego nie można było dopuścić. Odpowiedzialność nakazywała wynegocjowanie jak największych ustępstw na rzecz polskiego stanowiska i to się udało. Co nie oznacza bynajmniej, że jest to dokument dobry. W tych warunkach, w którym przyszło nam działać, więcej nie można było zrobić. Jak więc, Pana zdaniem, teraz powinien zachować się parlament? Jak powinien głosować klub PiS? - Parlament powinien odrzucić traktat lizboński. Są dwa powody, które podpowiadają taką decyzję. Pierwszy ma charakter fundamentalny i dotyczy samej konstrukcji UE. Drugi zaś wiąże się z naszą obecną sytuacją polityczną i niebezpieczeństwami, jakie ona dla Polski niesie. Niebezpieczeństwami? - W sferach biurokratycznych UE, które wywarły zasadniczy wpływ na kształt tego traktatu, zwyciężył pogląd, że Unię należy centralizować. Każdy kolejny dokument mający rzekomo reformować i usprawniać funkcjonowanie Unii, staje się następnym krokiem na drodze do stworzenia superpaństwa, gdzie rola państw członkowskich - narodowych, zostanie sprowadzona do roli jednostek administracyjnych, takich jak landy w Niemczech. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że jednocześnie wywiera się na państwa członkowskie presję, aby na swoim terenie prowadziły politykę zmierzającą do maksymalnej decentralizacji państwa, widać gołym okiem, jakie prawdziwe intencje stoją za działaniami konstytucyjnych euroarchitektów. Te niebezpieczne tendencje dostrzegli w 2005 r. w traktacie konstytucyjnym Francuzi i Holendrzy, którzy w referendach odrzucili ten dokument. To samo uczyniliby wówczas Brytyjczycy, ale z przeprowadzenia referendum zrezygnowano, ponieważ wobec odrzucenia konstytucji we Francji i Holandii stało się ono bezprzedmiotowe. Dziś już wiemy, że Europejczycy nie dostaną kolejnej szansy, aby powstrzymać biurokratyczne zapędy Brukseli. Wszędzie tam, gdzie były duże szanse na odrzucenie traktatu w referendum, w takich krajach jak Wielka Brytania, Francja, Holandia, do referendów nie dojdzie, a ratyfikacją zajmą się euroentuzjastycznie nastawione parlamenty. Ten ciężar musi więc wziąć na siebie polski Sejm i powiedzieć traktatowi lizbońskiemu: "stop!". Parafrazując tytuł głośnego filmu Richarda Attenborough, traktat lizboński w funkcjonowaniu Unii Europejskiej "to o jeden traktat za daleko". Wspominał Pan, że traktat należy odrzucić także z powodu niebezpieczeństw związanych z naszą wewnętrzną sytuacją polityczną... - Oczywiście, że tak. W sytuacji, gdy władzę sprawowało PiS, które nie zgodziło się, aby w Polsce były stosowane przepisy Karty Praw Podstawowych, niebezpieczeństwa wynikające z wejścia w życie traktatu lizbońskiego zostały znacząco ograniczone. Rząd Donalda Tuska wprawdzie podtrzymał stanowisko poprzedniego gabinetu w sprawie Karty Praw Podstawowych, przystępując do tzw. protokołu brytyjskiego, jednak równocześnie politycy PO przy wsparciu PSL oraz LiD już zapowiedzieli, iż będą zmierzać do tego, aby w niedalekiej perspektywie przyjąć także Kartę Praw Podstawowych. Należy pamiętać o tym, że już 20 grudnia 2007 r., a więc tydzień po podpisaniu traktatu lizbońskiego, Sejm głosami posłów PO, PSL i LiD przyjął uchwałę, w której czytamy: "Sejm Rzeczypospolitej Polskiej w uznaniu pozytywnego i ważnego znaczenia Karty Praw Podstawowych dla obywateli wyraża nadzieję, że możliwe będzie odstąpienie Rzeczypospolitej Polskiej od protokołu brytyjskiego". Widać więc wyraźnie, że ratyfikowanie przez Polskę traktatu lizbońskiego to pierwszy krok na drodze do przyjęcia także Karty Praw Podstawowych ze wszystkimi jej negatywnymi konsekwencjami. To jest rzecz, na którą nie możemy się zgodzić w żadnym wypadku, a jedyną skuteczną metodą, aby temu przeciwdziałać, jest odrzucenie traktatu lizbońskiego. Jak Pan ocenia szanse na odrzucenie traktatu lizbońskiego? Mimo że jednym z jego "ojców" jest Lech Kaczyński, brat prezesa PiS? - Mam taką nadzieję. W tej chwili toczy się debata wewnątrz partii. Ważnym jej elementem jest to, że nawet ci politycy PiS, którzy są umiarkowanymi zwolennikami Unii Europejskiej, zdają sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą ratyfikowanie traktatu lizbońskiego, a co za tym idzie - pojawianie się realnej groźby, iż euroentuzjastyczna koalicja PO - PSL - LiD za chwilę wprowadzi w Polsce także zapisy Karty Praw Podstawowych. Każdy, kto zna Jarosława Kaczyńskiego wie, że jest to polityk bardzo ostrożny, który nie bagatelizuje takich zagrożeń. Nie ma Pan jednak pewności, że PiS będzie w tym zakresie podzielało w całości Pana zdanie i zagłosuje przeciw ratyfikacji traktatu? - Jest za wcześnie na tego typu dywagacje. Myślę, że zamiast snuć przypuszczenia o ostatecznym wyniku tej wewnątrzpartyjnej dyskusji, lepiej pracować nad tym, aby przekonać do odrzucenia traktatu jak najwięcej posłów. Skoro nie ma Pan takiej pewności, to może rację ma były marszałek Sejmu Marek Jurek, kiedyś wiceprezes PiS, który nie szczędzi słów krytyki wobec Prawa i Sprawiedliwości za brak jednoznacznego stanowiska wobec traktatu? - Gdy Marek Jurek był wiceprezesem PiS, na kongresie naszej partii, podczas którego ponad 300 delegatów miało w 2004 r. zdecydować o poparciu lub sprzeciwie wobec przystąpienia Polski do Unii Europejskiej, potrafił on do swoich racji przekonać zaledwie 13 delegatów. Pamiętam tę liczbę doskonale, bo należałem do tej trzynastki. Dziś, mimo że nie ma go w Prawie i Sprawiedliwości, a wraz z nim odeszło kilka osób, które wówczas też głosowały podobnie w Klubie Parlamentarnym, ponad jedna trzecia posłów głosowała za tym, aby w sprawie traktatu przeprowadzono referendum. Szkoda, że Marek Jurek odszedł, byłoby nas więcej. Takie momenty i sytuacje jak ta pokazują, jak bardzo była to zła z jego strony decyzja. PiS jest także bardzo ostro krytykowane przez LPR i tych, którzy uważają, że tylko ta partia potrafiła jednoznacznie przeciwstawiać się Unii Europejskiej? - Jaki wpływ miała na polską rzeczywistość polityczną Liga Polskich Rodzin? Co potrafiła zrobić poza pustymi deklaracjami? Przypomnijmy pewne liczby i fakty. Liga Polskich Rodzin osiągała w wyborach parlamentarnych w Polsce następujące wyniki: w roku 2001 dostała 7, 87 proc. głosów, co przełożyło się na 38 mandatów poselskich, w roku 2005 wynik LPR to 7,97 proc. (34 mandaty). Nawet w okresie "rozkwitu" tej formacji nie mogła ona marzyć o posiadaniu 55 posłów w Sejmie. Pewnie gdyby kiedykolwiek zbliżyła się do tej liczby, Roman Giertych odtrąbiłby swój największy życiowy sukces. A ponieważ sukcesów brak i własną partię polityczną doprowadziło się do kompletnej marginalizacji, to pozostaje już tylko takie nieudolne atakowanie zwłaszcza tych, którzy w spokojnej pracy i działaniu budują partię polityczną (także w zakresie programowym), która nie musi się wszystkim podobać (od tego jest system demokratyczny i pluralizm polityczny), ale jest poważną siłą polityczną starającą się (raz lepiej, raz gorzej) budować wzorem brytyjskiej Partii Konserwatywnej czy amerykańskich Republikanów silną, łączącą wiele nurtów (od chadeckiego, przez konserwatywny, po narodowy) formację prawicową. A biorąc pod uwagę tendencje zarówno europejskie, jak i nastroje w Polsce, nie jest to wcale zadanie łatwe. Jeśli komuś naprawdę zależy na Polsce, powinien PiS wspierać, a nie atakować, tylko dlatego że z powodu własnego politycznego awanturnictwa dziś znalazło się poza głównym nurtem życia politycznego. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-03-10

Autor: wa