Najście ABW za satyrę z Komorowskim
Treść
Z Robertem Fryczem, autorem serwisu internetowego AntyKomor.pl, rozmawia Maciej Walaszczyk
Pewnie się Pan nigdy nie spodziewał, że zostanie zbudzony rano przez grupę realizacyjną Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego?
- To zdarzyło się pierwszy raz w moim w życiu i jestem tym zszokowany. Jeśli już czegoś mógłbym się spodziewać, to wezwania na policję czy na przesłuchanie do prokuratury. Ale nigdy nie przypuszczałem, że zakończy się to wizytą ABW, która ma się zajmować ściganiem prawdziwych przestępców, którzy np. planują zamachy terrorystyczne. Nie uważam, bym zasługiwał na wizytę ABW. Tym bardziej że nie mam, jak się okazało, statusu podejrzanego.
Jak zareagowała rodzina?
- Mój ojciec, który jest chory, poważnie zareagował na to, co się stało. Dziś mogę go tylko przeprosić. Moja siostra nie mogła o czasie wyjść do pracy.
Jak to wyglądało?
- Rano, w środę, 18 maja, do mojego domu zapukali funkcjonariusze ABW. Drzwi otworzył im ojciec, z którym mieszkam. Jako że nie mam głębokiego snu, szybko zorientowałem się, że chodzi o mnie, bo dopytywano się o moje imię i nazwisko. Po kilku chwilach na moim łóżku siedział agent ABW z legitymacją i pismem z prokuratury w ręku, na którym zobaczyłem, że chodzi o sprawę publicznego znieważenia prezydenta RP.
U Pana w domu był tylko ten funkcjonariusz?
- Do mojego domu weszło 8 osób, m.in. 3 informatyków, 3 funkcjonariuszy ABW, i do tego policjanci. Wszyscy z bronią. Osoba, która koordynowała ich akcje, była w randze podpułkownika. To nie był jakiś pierwszy lepszy oficer. Gdy zorientowałem się, że chodzi o stronę internetową, którą prowadzę, zdeklarowałem im pomoc. Wskazałem laptopa, który leżał na biurku jako urządzenie, na którym powstała strona internetowa AntyKomor.pl.
Został on Panu odebrany?
- Tak, komputer został zarekwirowany wraz z zewnętrznym twardym dyskiem, z którego korzystałem, oraz inne nośniki danych, jak płyty CD i dyskietki. Potem nastąpiło przeszukanie mieszkania, przeglądanie biurka, wieży hi-fi, łóżka. To, co mnie zdziwiło, to fakt, że postanowiono także przeszukać piwnicę. Panowie zakończyli czynności po trzech godzinach.
Kiedy wpadł Pan na pomysł założenia tej strony internetowej? Po co ona w ogóle powstała?
- Pomysł na zbudowanie tej strony internetowej zrodził się przed drugą turą wyborów prezydenckich w sierpniu ubiegłego roku. Jej celem był protest przeciwko działaniom, które podejmowały osoby krytycznie nastawione do PiS, jego elektoratu i przywódców. Chciałem w ten sposób zaprotestować, że przyczepianie się do jakichś naprawdę mało ważnych rzeczy jest śmieszne, jest niewarte uwagi, tym bardziej że dotyczy to naszego prezydenta. To był protest przeciw wszystkim tym, którzy przez lata obrażali śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Przyznam, że nie znałem jej zupełnie. Miała wielu odwiedzających?
- Rzeczywiście nie była jakoś superpopularna jak duże serwisy internetowe. Mój serwis miał odsłony rzędu 300-400 osób dziennie. No, chyba że ktoś zamieścił link do jakiegoś ciekawego artykułu na wykop.pl, wtedy notowałem może 600 odsłon więcej.
Ale te 300-400 osób odwiedzało ją na początku czy też w ostatnim czasie?
- Mniej więcej ta sama liczba osób, która spędzała na niej średnio około 2,5 minuty. A więc akurat tyle, by zapoznać się z treścią i napisać komentarz.
Co właściwie zawierała?
- Była w 100 proc. satyryczna - treści, które zawierała, miały wywoływać uśmiech na twarzy, sprawić, że odwiedzający ją przemyśli bieżące wydarzenia na podstawie trochę przejaskrawionego opisu. Moim celem nie było obrażanie prezydenta.
A co mogło tam obrażać głowę państwa?
- Domyślam się, że niemal na pewno chodziło o gry, które zamieściłem. Zostały one przesłane przez internautów, którzy mają zdanie podobne do mojego. Opierały się one na pomyśle, który wpisywał się w konwencję strony AntyKomor.pl.
Na czym one polegały?
- "Komor-killer" czy "Komor-szoter" to takie gry, które od lat funkcjonują w internecie, np. o Saddamie Husajnie czy bin Ladenie. "Komor-killer" polegał na tym, że do postaci z głową Bronisława Komorowskiego leciała jakaś rakieta lub spadał na nią jakiś przedmiot. "Komor-szoter" polegał na tym, że klikając myszką, można było strzelać do prezydenta, ale trzeba było uważać, by nie kliknąć na zdjęcie jego żony. To takie gry satyryczne, których w internecie jest cała masa. W czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego można było znaleźć znacznie gorsze, ocierające się o pornografię i bardzo wulgarne gierki i nikt ich nie ścigał.
Denerwowały Pana?
- Bardzo mnie irytowały. Dlatego moja strona była protestem wobec tych, którzy wytykali prezydentowi Kaczyńskiemu każdą najmniejszą rzecz i wpadkę. I to samo robiłem ja. Zdjęcia, filmy i wiadomości, które zamieszczałem, były znalezione w sieci. Agregowałem je i segregowałem, widząc, że wpisują się w konwencję serwisu, umieszczałem je. Administrowałem również komentarzami. Zdarzały się m.in. takie komentarze, w których pisano do mnie, że co innego "obrażać Kaczyńskiego", a co innego "Pana prezydenta Bronisława Komorowskiego".
Zdecydował się Pan jednak na zamknięcie prowadzonej przez siebie strony. Został Pan do tego zmuszony?
- Nikt na mnie nie naciskał. Wystraszyłem się działań podjętych przez ABW i prokuraturę. Uświadomiłem sobie, że nie mam żadnych szans w starciu z machiną pod tytułem prawnicy prezydenta czy ABW. Nie widziałem innej możliwości obrony, uznałem to za słuszne działanie. Sądziłem, że jeśli szybko zamknę tę stronę, to ten, kto w swoim subiektywnym odczuciu uznał, że znieważyłem prezydenta, przychylniej będzie patrzył na tę sprawę. W moim odczuciu oczywiście nie uważam, bym go znieważył. Nie spodziewałem się również, że po tym wszystkim, co się stało, otrzymam tak ogromną pomoc i wyrazy sympatii. Dla mnie jest to niezwykle budujące.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2011-05-23
Autor: jc