Na korcie daję z siebie wszystko
Treść
Rozmowa z Agnieszką Radwańską, najlepszą polską tenisistką 18. urodziny, zdana matura, pierwszy wygrany turniej WTA, czwarta runda US Open, pokonane Martina Hingis, Maria Szarapowa i Daniela Hantuchowa - za Tobą naprawdę niezwykły rok. - To prawda, a najważniejsze były matura i osiemnastka. Sporo się działo przez ostatnie miesiące, cieszę się szczególnie z tego, że udało mi się połączyć sport z nauką. Uprawiać tenis na zawodowym poziomie i chodzić do szkoły jest niezwykłym wyzwaniem, tu muszę podziękować nauczycielom, którzy przygotowali dla mnie indywidualny tok, dzięki czemu mogłam obie te rzeczy połączyć. Kiedy rozmawialiśmy pod koniec ubiegłego roku, byłaś 57. zawodniczką w świecie i twierdziłaś, że przesunąć się choćby o jedną pozycję w górę będzie szalenie trudno. Dziś jesteś 25. w rankingu, żadna Polka nigdy nie zajmowała tak wysokiej pozycji. Czujesz satysfakcję? - Pewnie. Pamiętam moje słowa sprzed roku i je potwierdzam - było ciężko. Wiedziałam, że chcąc piąć się w górę, będę musiała grać bardzo dużo turniejów i do tego odnosić w nich sukcesy. Na szczęście ten cel zrealizowałam. A dziś mogę powiedzieć... dokładnie to samo. Ba, dopiero obecny ranking będzie mi niezwykle trudno utrzymać. Aby być w czołowej trzydziestce, trzeba bowiem wygrywać imprezy, przechodzić kilka rund w Wielkim Szlemie. Będę robiła wszystko, co w mojej mocy, by tak było, ale nikt mi wyników i sukcesów nie zagwarantuje. Czego się nauczyłaś przez ostatni rok, o ile jesteś lepszą tenisistką niż pod koniec 2006? - Zdobyłam masę doświadczeń, bezcennych. Każdy rok rywalizacji z najlepszymi, każdy pojedynek z rywalką prezentującą inny styl gry coś wnosi. Proszę też pamiętać, że to był dopiero mój drugi pełny rok w WTA. A w czym jestem lepsza? Pracuję nad wszystkim, nie ma jednego elementu, który szlifuję i poprawiam. Mam sporo rezerw. Wiem też dobrze, że dziś rywalki podchodzą do mnie zupełnie inaczej niż kiedyś. Jeszcze rok, może półtora roku temu byłam zawodniczką prawie nieznaną, stąd przeciwniczki mogły nieco mnie lekceważyć. Teraz już nie ma o tym mowy. Presja i oczekiwania są dużo większe, ale ja staram się o tym nie myśleć, tylko robić dobrze to, co do mnie należy. Skąd u Ciebie taka pewność siebie na korcie? Walczysz bowiem z rywalkami ze ścisłej światowej czołówki zupełnie bez kompleksów, spokojnie, konsekwentnie grając swoje. - Po kilkunastu meczach przekonałam się, że mogę z nimi rywalizować jak równa z równą, a nawet wygrywać. To nie są nadludzie, którzy mają patent na zwycięstwa, im również przytrafiają się błędy. Na razie jest mi troszeczkę łatwiej także z tego powodu, że grając np. z Marią Szarapową, mogę przegrać. Nikt nie zrobi tragedii, jeśli mi się nie uda, ona natomiast na to nie może sobie pozwolić. No i ją pokonałaś. To było najważniejsze, jak na razie, zwycięstwo w karierze? - Chyba tak, i to z kilku powodów. Przede wszystkim po wygraniu pierwszego seta przegrałam kolejnych osiem gemów i wszystkim się wydawało, że jest już po sprawie. Miałam kryzys, ale go przełamałam i przechyliłam szalę na swoją korzyść. To sama uważam za swój wielki sukces, bo byłam pod ścianą. Poza tym wszystko działo się w US Open, jednym z czterech największych turniejów świata, mecz cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Jak grać z taką zawodniczką jak Szarapowa, by ją pokonać? - Doskonale od pierwszej do ostatniej piłki, dając z siebie wszystko. Nie można sobie pozwolić na chwile słabości, bo ona to bezlitośnie wykorzystuje. A najważniejsze, by wierzyć, że jest się w stanie ją pokonać. Wiara to podstawa, bez niej nie ma po co wychodzić na kort. Tenis to jest taka dyscyplina, w której można wyjść na swoje z beznadziejnej nawet sytuacji. Na tym polega jego urok. Sukcesy potrafią zmienić wiele osób, Ty natomiast pozostajesz sobą i Twój tata-trener powtarza, że tak będzie zawsze. - A czemu ma być inaczej? Staram się być taką samą dziewczyną jak trzy lata temu, gdy jeszcze grywałem w Polsce regionalne turnieje i nikt o mnie nie słyszał. Nie czuję się lepsza od innych dlatego, że pokonałam Szarapową i wygrałam jakiś turniej. Wiem, ile mnie to wszystko kosztowało i dlatego do sportu i moich osiągnięć podchodzę z dużą pokorą. Za mną sporo porażek, trudnych chwil, w których musiałam sobie radzić, nie załamywać się, tylko iść dalej wytyczoną drogą. Od trzynastu lat trenuję codziennie po kilka godzin i tak samo robią inni. Wiem doskonale, że podobnie ciężko harują też zawodniczki dużo ode mnie słabsze i dlatego bardzo je szanuję. Choć zwiedziłam już wiele wspaniałych zakątków świata, moim ulubionym miejscem jest Kraków. Tu się czuję najlepiej, tu mieszkają moi najbliżsi. Co takiego ma Justine Heni n, absolutna liderka światowego rankingu, czego nie masz jeszcze Ty? - Gdybym wiedziała, to może bym ją już pokonała (śmiech). Jest najlepsza, po prostu. Imponuje mi w niej, że gra tak regularnie, wygrywa tyle imprez, ma fantastyczne umiejętności. Tak jak ona zdominowała tenis kobiecy, tak wśród mężczyzn numerem jeden jest nieustannie Roger Federer. Kto z nich, Twoim zdaniem, jest bardziej kompletnym zawodnikiem? - Ciężkie porównanie, ale chyba Federer. On nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu, nawet jak zdarzy mu się przegrać jakiś mecz, to zawsze gra dobrze. Jego tenis jest nie tylko skuteczny, ale i piękny, pełen polotu i finezji. Każdy element ma dopracowany do perfekcji, przy tym gra na niezwykłym luzie, swobodnie. No i jest od tylu lat niekwestionowanym numerem jeden. Jakie są Twoje cele na przyszły rok? - Chciałabym przede wszystkim obronić zdobyte już punkty i zachować miejsce w czołowej trzydziestce. To cel minimum, ale jak uda mi się go zrealizować - będę zadowolona. Pewnie, marzę o dalszych sukcesach, wygraniu np. Wielkiego Szlema, ale to melodia przyszłości. Na razie chcę krok po kroku piąć się w górę rankingu. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2007-12-05
Autor: wa