Musimy podążyć nową drogą
Treść
Rozmowa z Markiem Plawgo, delegatem na zjazd sprawozdawczo-wyborczy Polskiego Związku Lekkiej Atletyki
Czego oczekuje Pan po wyborach nowych władz PZLA?
- Zmian, i to dużych. Ich pragnienie skłoniło nie tylko mnie, ale i sporą grupę czynnych zawodników do spróbowania swych sił w polityce, która tak naprawdę nas dotyczy. Chcieliśmy po części wziąć sprawy w swoje ręce, oczywiście nie do końca, bo nie mamy zamiaru rządzić, tylko głośno powiedzieć, co i dlaczego nam się nie podoba i czego oczekujemy od nowych władz. Zjazd wyborczy jest ku temu najlepszą okazją.
Środowisko zawodnicze będzie na zjeździe wyjątkowo licznie reprezentowane, lista jest długa, nazwiska głośne - to o czymś świadczy.
- I pokazuje jedną rzecz: iż droga, jaką w ostatnim czasie obrał PZLA, była błędna. Sporo spraw należało załatwić inaczej, a przede wszystkim nawiązać kontakt ze sportowcami. Poprzednie władze nie potrafiły z nami rozmawiać, nie słuchały nas. Przyznam szczerze, że gdyby sytuacja była unormowana, nikomu z nas nie przyszłoby pewnie do głowy brać udziału w wyborach, tylko w spokoju skupialibyśmy się na treningach i przygotowaniach do kolejnego sezonu. Przecież o to chodzi, abyśmy zdobywali medale i walczyli na stadionach. Związek powinien nam to ułatwiać, a tymczasem bywało niekiedy wręcz odwrotnie.
Kończy się era związku pod wodzą Ireny Szewińskiej i pewne jest tylko, iż nowy prezes nie będzie postacią tak legendarną, utytułowaną i rozpoznawalną bodaj w każdym zakątku sportowego świata. Mimo to pragnienie zmian jest powszechne. Dlaczego?
- Nowy prezes będzie musiał sobie nazwisko wyrobić poprzez sprawne zarządzanie związkiem, i chyba dobrze. Sukcesy na stadionie, jak pokazały ostatnie lata, wcale nie muszą przekładać się na podobne wyniki na innych polach. Oddaję wszystkie możliwe honory pani prezes za sportową karierę, była dla mnie bohaterem, idolem, osobą godną naśladowania, osiągała niebotyczne zwycięstwa, pozostające jedynie w sferze marzeń. Niestety, ten wizerunek wspaniałej lekkoatletki rozmieniła na drobne, nieudolnie zarządzając związkiem. A że zbiegło się to w czasie z moim rozwojem, dojrzewaniem, nie pozostałem tylko ślepo zapatrzonym dzieckiem i biernym obserwatorem.
Co było największą bolączką polskiej lekkiej atletyki w ostatnich latach?
- Podstawowa sprawa, która bezpośrednio dotyka zawodników i może nie jest tak eksponowana na zewnątrz, to organizacja zgrupowań, przelotów, wyjazdów. Coś, co wydaje się szalenie prozaiczne, zawsze było dla związku wielkim problemem. Mieliśmy kłopoty ze sprzętem, jego znikomą ilością. To rzeczy absolutnie priorytetowe, które jakoś w innych federacjach można załatwiać spokojnie, bez nerwów. U nas nie. Irytował kompletny brak jakiegokolwiek planu zarządzania związkiem pod względem strategicznym, wizerunkowym, sponsoringowym. Wszystko to sprawiało, że ogromny potencjał marketingowy w postaci medalistów igrzysk olimpijskich, mistrzostw świata czy Europy został zupełnie zmarnowany. Przez ostatnie lata nie brakowało wyników, o lekkiej atletyce mówiło się dużo, a tymczasem żaden medal nie przekuł się na sukces marketingowy. Dyscyplina traci swą pozycję, kiedyś była królową sportu, a teraz, jeśli wierzyć niedawno przeprowadzonym badaniom, nie znajduje się wśród pięciu najbardziej popularnych konkurencji w kraju. Taka sytuacja nigdy nie miała miejsca i to jest już chyba ostatni dzwonek alarmowy, by coś zmienić. Tomek Majewski ma indywidualną umowę ze sponsorem na wyższą kwotę, niż wynosi podpisany przez zarząd kontrakt sponsorski na cały związek. To niedorzeczne, śmieszne, nawet nie budzi zażenowania, tylko złość.
Kurator w związku, poważne zarzuty, kiepska atmosfera, wizerunek nadszarpnięty dodatkowo przez prominentnego działacza, znalezionego w określonym stanie na trawniku wioski olimpijskiej w Pekinie. Gdzie szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego było, jak było?
- Wie pan, to chyba kwestia nie tyle ludzi, co systemu ich wybierającego. Począwszy od szczebli lokalnych aż do najwyższych władz, decydują kumoterstwo i prywatne interesy. Tymczasem związek, nie tylko nasz, powinien być prężną firmą, doskonale zarządzaną, wypracowującą własne pieniądze ze sprzedaży produktu, jakim jest wizerunek zawodników osiągających sukcesy na różnych arenach. Nie ma co ukrywać, cały biznes, gospodarka zdążyły się już przeobrazić, a my wciąż tkwimy w PRL. Pewne sprawy są załatwiane na zasadzie: "Niby tak nie można, ale jakoś sobie damy radę i coś wymyślimy, odpowiedzialność się rozmyje". Nowi ludzie, wybierani z nadziejami środowiska, wchodzą w tę samą karuzelę i po krótkim czasie zachowują się identycznie jak poprzednicy. Ja chciałbym powiedzieć temu "stop". Oczywiście mój i moich kolegów z bieżni głos niewiele zdziała, tu potrzeba radykalnych zmian, musi wkroczyć minister sportu, Polski Komitet Olimpijski.
Jakie są zatem obecnie największe potrzeby polskiej lekkiej atletyki? Co trzeba zrobić, by odzyskała należne jej miejsce, blask, by sportowcy przywozili z najważniejszych imprez pęczki medali, a młodzież się do niej garnęła?
- Najważniejsze to stworzyć i zadbać o narybek. Medale, takie jak Tomka Majewskiego czy Piotra Małachowskiego na igrzyskach, sprawiają, że dzieci chcą pchać kulą czy rzucać dyskiem. Sukces rodzi zainteresowanie, jest zaczątkiem. Jednak co z tego, skoro nie ma obiektów, a w szkołach trenerów, którzy chcieliby i wiedzieli, jak poprowadzić zajęcia? Bądźmy szczerzy, lekcje wychowania fizycznego jeszcze dziś często wyglądają tak, że nauczyciel kopie piłkę na boisko i idzie sobie zapalić papierosa zadowolony, że uczniowie mają się czym zająć i nie musi się z nimi użerać. To jest dramat. Trenerzy powinni być nie tylko wykształceni, ale i wynagradzani, odpowiednio mobilizowani do pracy. Nie będziemy mieli mistrzów, jeśli zabraknie dzieci uprawiających sport, opracowanego systemu szkolenia, ale i mądrego marketingu. Zauważmy, że tuż po igrzyskach czy mistrzostwach świata o medalistach mówi się dużo, jest wokół nich szum, który po miesiącu cichnie. Związek nic nie robi, by ich promować, a za ich pomocą dyscyplinę, a życie toczy się dalej. A przecież lekka atletyka jest konkurencją ciekawą do oglądania, prostą do uprawiania, z bardzo piękną rywalizacją. Poza tym nie wymaga wielkiego, drogiego sprzętu, tylko siły własnych mięśni.
Da się dziś wybrać prezesa może nie idealnego, ale po prostu dobrego?
- Każdy z trzech kandydatów chce się odciąć od tego, co było wcześniej, i wprowadzić zmiany. To ważne. Gdyby wziąć pewne cechy od wszystkich po kolei, moglibyśmy stworzyć prezesa idealnego. Ideałów jednak nie ma, ale jestem przekonany, że związek podąży lepszą drogą. Życzyłbym tylko sobie, aby niezależnie od tego, kto wygra wybory, chciał i potrafił wyciągnąć i wykorzystać pozytywne cechy swojego konkurenta. Wówczas będziemy mogli powiedzieć, że na fotelu prezesa zasiadła właściwa osoba.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-01-10
Autor: wa