Przejdź do treści
Przejdź do stopki

MON zaciera ślady

Treść

Resort obrony odmawia ujawnienia harmonogramu wyjazdów członków komisji Jerzego Millera do Moskwy i Smoleńska.

O dokumentację wyjazdów do Federacji Rosyjskiej "Nasz Dziennik" zapytał Departament Prasowo-Informacyjny Ministerstwa Obrony Narodowej. Ten najpierw zwlekał z odpowiedzią pełne ustawowe dwa tygodnie, po czym przysłał lakoniczny komunikat z odmową udzielenia informacji. Mniejsza już o złośliwe przeciąganie. Do tego przywykliśmy w kontaktach z instytucjami rosyjskimi. Najgorsze jest to, że resort obrony ukrywa fakty ważne dla oceny pracy wielu państwowych organów. I to bez żadnych podstaw. Kiedy zwracaliśmy się do MON, interesował nas czas i miejsce pobytu polskich przedstawicieli w Rosji w 2010 roku, czyli wtedy, kiedy przebywał tam polski akredytowany wraz z grupą 23 współpracowników, kiedy jeździli do Rosji członkowie komisji Millera, swoje czynności wykonywali prokuratorzy wojskowi. Wszystkie te osoby w ten czy inny sposób podlegają ministrowi obrony narodowej. Chcieliśmy wiedzieć dokładnie, w jakich dniach poszczególne osoby przebywały w Rosji. Każdy wyjazd to delegacja służbowa, a z nią wiążą się pewne procedury. Resort powinien posiadać odpowiednią dokumentację, choćby po to, żeby rozliczyć koszty podróży i pobytu swoich pracowników poza granicami państwa. Dysponując takim zasobem informacji, można dużo się dowiedzieć o najważniejszym etapie badania katastrofy, tj. gdy polscy eksperci mieli, wprawdzie ograniczony, ale jednak, dostęp do wraku, oprzyrządowania samolotu czy zapisów czarnych skrzynek. Znacznie zawęziłaby się też lista osób, które mogłyby odpowiadać za fałszywą identyfikację głosu gen. Andrzeja Błasika w zapisie rejestratora. Nasi rozmówcy z grona osób wyjeżdżających po 10 kwietnia 2010 r. do Rosji często nie pamiętają dokładnie, kiedy i gdzie byli, mylą im się rosyjskie instytucje, a także kto z nimi współpracował. A oficjalne delegacje służbowe pozwalałyby zweryfikować te niepewne świadectwa.
Ministerstwo obrony ma jednak inne zdanie. "Prace Komisji badające zdarzenia lotnicze zawsze mają charakter niejawny". Ale to nieprawda. Rozporządzenie Ministra Obrony Narodowej z 26 maja 2004 r. w sprawie organizacji zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, na które powołuje się anonimowy przedstawiciel MON, mówi jedynie, że "działalność Komisji w czasie badania wypadku lub poważnego incydentu lotniczego ma charakter niejawny". Istotne są słowa "w czasie badania". Tymczasem MON samo przyznaje, że "badanie katastrofy samolotu Tu-154M zostało zakończone".
Ministerstwo jednak w ogóle kwestionuje prawo dziennikarzy do interesowania się pracami Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. "Pytania Pana Redaktora sprowadzają się do szczegółowego warsztatu pracy Komisji i dociekliwości na zasadzie prowadzenia kontroli, do której uprawnione są inne organy" - czytamy w odpowiedzi z resortu. Tak jakby środki społecznego przekazu, a poprzez nie społeczeństwo, nie miały prawa kontroli instytucji publicznych w formach przewidzianych przez prawo. - Dziennikarze odgrywają bardzo istotną rolę w informowaniu opinii publicznej o tym śledztwie, ale chodzi również o patrzenie władzy na ręce. Wszelkie informacje, które mogą pomóc dziennikarzom w relacjonowaniu tego śledztwa, w tym nieprawidłowości, powinny być absolutnie jawne - mówi poseł Mariusz Antoni Kamiński (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej.
Zdaniem posła Bartosza Kownackiego (SP), prawnika i członka tej samej komisji, przyczyny odmowy nie są wcale formalne. - Mogą być dwa powody odmowy, które przychodzą mi do głowy. Pierwszy jest taki, że w MON panuje gigantyczny bałagan i oni sami nie mają tych danych. A drugi, jeszcze gorszy, to taki, że boją się podać prawdę, ponieważ polscy przedstawiciele tak naprawdę wcale w Rosji nie byli tyle, ile powinni, i tam, na miejscu, merytorycznie nie badali tej sprawy. A to podważałoby wiarygodność komisji Millera - komentuje.
W liście z ministerstwa jego autorzy odnoszą się w zasadzie tylko do członków Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Pomijają zupełnie akredytowanego Edmunda Klicha i zespół jego współpracowników, a nie wszyscy należeli do komisji Millera. Tak samo brak jest argumentów za utajnieniem pobytów w Rosji prokuratorów wojskowych. Są oni żołnierzami zawodowymi i ich wyjazdy służbowe za granicę także powinny być rejestrowane w MON.

Klich ceduje na Tuska
Ale resort skoncentrował się na KBWLLP i powołuje się na dwa dokumenty. Pierwszy to instrukcja bezpieczeństwa lotów lotnictwa Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej. Jak się dowiedzieliśmy w Dowództwie Sił Powietrznych, jest ona przeznaczona tylko "do użytku służbowego", więc nie możemy zapoznać się z jej treścią. Drugi dokument to wspomniane rozporządzenie z 2004 roku. Z tym, że MON wskazuje na paragraf, który pojawił się znacznie później, 27 kwietnia 2010 roku. Został on wprowadzony ad hoc, z myślą o badaniu katastrofy smoleńskiej, co jest nawet wyraźnie w zmieniającym dotychczasowe regulacje rozporządzeniu ujęte. Korekty naniesione przez Bogdana Klicha po katastrofie sprowadzają się do podporządkowania komisji badającej zdarzenia lotnicze w szczególnych sytuacjach bezpośrednio premierowi. W ramach tego postanowiono także, że to "Prezes Rady Ministrów podejmuje decyzję w przedmiocie udzielenia informacji o przebiegu i rezultatach badań prowadzonych przez Komisję".
Oznaczałoby to według interpretacji ministerstwa, że poza dokumentami, które opublikowano, czyli raportem i protokołem z prac komisji Millera, nic więcej nie może zostać ujawnione opinii publicznej. Bartosz Kownacki nie ma wątpliwości, że to błędny argument. - Te pytania nie dotykają informacji, które nawet po zakończeniu prac Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego mogłyby pozostać objęte klauzulą tajności ze względu na interes państwa. Niejawność prac komisji, po pierwsze, obowiązuje tylko w trakcie jej pracy, a po drugie, nie obejmuje takich kwestii jak pytania "Naszego Dziennika". Nie ma żadnego logicznego uzasadnienia, żeby nie podać tych informacji. Pobyt urzędnika w delegacji po zakończeniu sprawy nie może być objęty żadną klauzulą tajności, chyba że wykonywano jakieś działania operacyjne, ale to przecież nie ta instytucja - ocenia Kownacki. Podobne zdanie ma również Mariusz Antoni Kamiński, który jest gotów podjąć działania w tej sprawie jako wiceszef komisji obrony. - Wszystko, co dotyczy śledztwa smoleńskiego, w tym wyjazdy zagraniczne przedstawicieli Polski, powinno być jak najbardziej przejrzyste, żeby dziennikarze i wszyscy obywatele mogli mieć do tego dostęp. Nie widzę żadnego powodu, żeby te informacje miały nie zostać ujawnione. Niewykluczone, że Komisja Obrony Narodowej mogłaby się tą sprawą również zająć - stwierdza parlamentarzysta.
Danych o wyjazdach służbowych swoich członków nie chroni jakoś specjalnie działająca równolegle komisja cywilna, czyli Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Wprawdzie biuro prasowe ministerstwa transportu jest przerażone ewentualnym wnioskiem o udostępnienie akt rozrzuconych wśród wszystkich delegacji pracowników resortu, ale nie ma jakichś szczególnych zastrzeżeń. Ma to pewne znaczenie, gdyż polski akredytowany Edmund Klich i część członków komisji Millera w 2010 roku pracowała w PKBWL. Co więcej, w pracy akredytowanego i jego współpracowników zastosowanie mają zasady cywilne, a nie wojskowe, ponieważ MAK badał katastrofę według reguł cywilnych, czyli załącznika 13 do konwencji chicagowskiej.

Posłowie chcą informacji
Może jednak organy rządowe po prostu nabrały wody w usta i na wszelki wypadek w ogóle nie chcą mówić o Smoleńsku. Tak sądzi poseł Ludwik Dorn. - Być może chcą coś ukryć w tej sprawie, ale może też być tak, że wprowadzono dyrektywę o nieinformowaniu o czymkolwiek, co jest związane z katastrofą smoleńską, po tym, co już zostało podane do wiadomości publicznej. Zauważmy, że cokolwiek dotąd powiedzieli, to zaraz dezawuuje to ich własne działania. Tak było, gdy po ekspertyzie Instytutu Ekspertyz Sądowych sami ujawnili, że w opinii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji także nie rozpoznano głosu gen. Błasika. Inny przykład to gdy pan Maciej Lasek przyznał, że nie było opinii materiałoznawczej o skrzydle tupolewa i brzozie - sądzi były marszałek Sejmu. Dziwi go odmowa udostępnienia informacji "Naszemu Dziennikowi". - Uzasadnienie jest pozbawione sensu. Ministerstwo bez żadnych podstaw reglamentuje informacje, które mogą mieć ważny wymiar publiczny i słusznie budzą zainteresowanie dziennikarzy - stwierdza Dorn.

Piotr Falkowski

Nasz Dziennik Poniedziałek, 20 lutego 2012, Nr 42 (4277)

Autor: au