Lekcja życia i pokory
Treść
Rozmowa z Jackiem Czachorem, motocyklistą, dziesięciokrotnym uczestnikiem Rajdu Dakar Pierwszy start w Dakarze u każdego kierowcy wywołuje ogromne emocje, a jedenasty?
- Też wywołuje, ale całkiem inne. Kiedy w tym rajdzie debiutowałem, już pół roku przed startem zastanawiałem się, co mnie może spotkać. Teraz podchodzę do wszystkiego spokojnie, jak do normalnej pracy. Ale oczywiście ze świadomością, że to praca specyficzna.
Co ta impreza ma takiego w sobie, że wciąga jak wir i to nie tylko ludzi znanych z tras rajdowych?
- ...przedstawicieli innych dyscyplin sportowych, piosenkarzy, aktorów, ludzi szeroko pojętej kultury, dziennikarzy itd. Faktycznie Dakar wciąga, bo oferuje przygodę, wspomnienia na całe życie, okazję do sprawdzenia siebie w ekstremalnych warunkach. Mówię tu o amatorach, traktujących start w kategoriach wyzwania. Dla mnie i moich rywali jest najważniejszym rajdem w roku, igrzyskami olimpijskimi. A jeśli chodzi o niezwykłość Dakaru, to są to chyba jedyne sportowe zawody, podczas których każdy uczestnik może podejść na biwaku do takiego Carlosa Sainza, porozmawiać z nim, powspominać przebieg rywalizacji. Tu nawet wielkie sławy, gwiazdy, legendy są na mniej więcej takich samych prawach co pozostali. Nie ma lepszych i gorszych.
Za kilka dni wystąpi Pan w swoim jedenastym Dakarze, czyli można powiedzieć, że mało kto zna go tak dobrze jak Pan. Bardzo się przez ten czas zmienił?
- Tak jak świat idzie do przodu, tak i Dakar idzie. Dziś mamy do dyspozycji sprzęt, o jakim jeszcze niedawno nie śniliśmy. Mówię o tak prozaicznych sprawach jak choćby ubranie i jedzenie. Dawniej, kiedy jeszcze odbywał się w Afryce, był na pewno bardziej dziki, tamtejsze bezdroża stawiały przed nami inne wyzwania. Zawsze cieszył się ogromnym zainteresowaniem, ale teraz stał się prawdziwie wielkim komercyjnym widowiskiem. Nie chcę oceniać, czy to dobrze, czy źle, ale coś chyba po drodze stracił. Ileż to trzeba było się przed laty nagimnastykować, by zdobyć odpowiedni sprzęt, części. Siedzieliśmy w prywatnych garażach i dłubaliśmy, byle tylko zbliżyć się do kierowców fabrycznych. Teraz jeśli ktoś dysponuje odpowiednią sumą pieniędzy, może nabyć praktycznie wszystko.
W Ameryce Południowej Dakar stracił nieco ze swej romantyczności?
- Zacznę od tego, co zyskał: kibiców. W Ameryce Południowej cieszy się gigantycznym zainteresowaniem. Niektóre telewizje przekazują codziennie około dziesięciu godzin relacji z trasy. Zdarza się, że już po zakończeniu odcinka, kiedy dojeżdżam do bazy, zatrzymuję się na chwilę na stacji benzynowej, żeby coś zjeść, i dowiaduję się z telewizji o wynikach. W Afryce czegoś takiego nie było. Rywalizacja na Czarnym Lądzie w większym stopniu była walką z sobą i ze swoimi słabościami. Gdy przyjeżdżaliśmy na obóz, to mogliśmy liczyć tylko na siebie, ewentualnie dzielić się jedzeniem czy częściami z rywalami. Nikt nie chodził po zakupy do miasta, bo takowych nie było. Tymczasem w Ameryce sklepy mamy na wyciągnięcie ręki, jeśli ktoś chce, to może spać w hotelu. Wielu zawodników woli takie bardziej cywilizowane warunki, ja lepiej odnajdywałem się w tych dawniejszych. Oczywiście proszę nie wyciągnąć z tego wniosków, że Dakar stał się prosty. Nie, to nadal rajd ekstremalnie trudny...
...z nieodłącznym bólem, cierpieniem, krwią, dramatycznymi wypadkami.
- Często się zastanawiamy, po co ludzie wspinają się na ośmiotysięczniki, skoro odmrażają sobie nogi, cierpią, często ponoszą najwyższą cenę - giną. Podobnie, przy zachowaniu wszystkich proporcji, jest na Dakarze. Może człowiek potrzebuje takich doznań, może odnajduje siebie, przezwyciężając słabości? Co roku rywalizujemy przez szesnaście dni, każdego napotykamy coś nowego. Chorujemy, zdrowiejemy, potem znów chorujemy. Psuje się sprzęt, naprawia, potem jest świetnie, by na kilkadziesiąt kilometrów przed metą odmówić posłuszeństwa na dobre. Taki jest Dakar i dlatego jest tak ciekawy. I najtrudniejszy. To wyjątkowa lekcja życia i pokory.
Ile trzeba przejechać Dakarów, by dobrze poznać ten rajd?
- Pamiętajmy, że razem z Markiem Dąbrowskim byliśmy polskimi "pionierami" Dakaru, wszystko musieliśmy poznawać sami. Po trzech startach mogliśmy już powiedzieć, że mniej więcej wiemy, o co w tym rajdzie chodzi. Nigdy jednak nie da się stwierdzić, że posiadło się pełnię wiedzy, bo ta impreza co roku zaskakuje. Walczymy z rywalami, ale często musimy też przezwyciężać mniejsze lub większe kryzysy. Nie sposób przejechać Dakaru bezproblemowo, zawsze coś człowieka musi spotkać. To ostatni rajd pokonywany w ciemno. Nie mamy opisanej trasy, nigdy nie jeździmy identyczną, nawet jak rokrocznie pokonujemy dystans między tymi samymi miastami. Wiemy tylko, jaka jest w danym momencie topografia terenu. Dzień przed etapem otrzymujemy specjalną mapkę i dopiero wtedy analizujemy wszystkie szczegóły.
Dakar zawsze wyróżniał się specyficznym kodeksem zachowań, tam zawodnik za każdym razem pomagał znajdującemu się w poważnych tarapatach konkurentowi, nie bacząc na straty czasu. To się nie zmieniło?
- Być może między kierowcami volkswagenów i BMW jest niepisana reguła, że nie zatrzymają się, by pożyczyć sobie części czy wypchnąć z zaspy, ale w przypadku zagrożenia zdrowia lub życia, każdy pomoże każdemu. Dakar uczy też pokory i szacunku do życia, to się nie zmienia. Od pewnego czasu pomoc nie wiąże się ze stratami czasowymi, zatrzymując się przy potrzebującym rywalu, można włączyć specjalny przycisk i poświęcone na pomoc minuty zostaną później odliczone. Byłem w paru podobnych sytuacjach, nawet śmiertelnych. Czas jest faktycznie odliczany, ale tego, co zostaje w głowie, nic nie jest w stanie zresetować. Przez kolejne kilkaset kilometrów myśli się tylko o podobnych dramatach i nie sposób jechać na maksa.
Kierowcy samochodów terenowych czy ciężarowych mają o tyle lepiej i łatwiej, że obok siedzi pilot, towarzysz, z którym mogą choćby porozmawiać. Motocyklistom cały czas doskwiera samotność, trudno sobie z nią poradzić?
- Słyszałem nawet głosy, że podczas odcinków specjalnych możemy sobie zrobić rachunek sumienia za całe życie, zastanowić nad jego sensem itd. Może i tak, ale nie na trasie, tylko dojazdówkach. Wtedy faktycznie jest ciężko. Załoga w samochodzie rozmawia ze sobą, kierowca może nawet na moment zamienić się miejscami z pilotem. My jesteśmy sami, jedziemy maksymalnie 105 km/h, bo inaczej silnik mógłby wybuchnąć, i zaczynamy myśleć o rodzinie, najbliższych. Ale to na dojazdówkach. Dziś na trasie jest coraz tłoczniej, jesteśmy wypuszczani w niewielkich odstępach czasowych, niemal cały czas widzimy rywala przed nami i czujemy oddech tego za. Nie ma czasu na rozmyślanie, trzeba dodawać gazu, bo inaczej zostaniemy błyskawicznie wyprzedzeni. Dawniej było inaczej. Pamiętam etapy na otwartej pustyni w Mauretanii, gdzie rzeczywiście nie było żywego ducha. Nawet gdy się zgubiłem i zatrzymałem, to nie wiedziałem, gdzie jechać, bo nie słyszałem żadnego silnika.
Ze swoich dziesięciu Dakarów ma Pan mnóstwo wspomnień, a te szczególne?
- Wie pan, co najbardziej pamiętam? Niesamowite widoki. Wjeżdżamy bowiem w tereny dzikie, niebezpieczne, których w innych okolicznościach najprawdopodobniej nie zdecydowałbym się odwiedzić. Jak czuwa nad nami organizator, mamy mapkę, to możemy odgrywać twardzieli, bez tego byłoby chyba zbyt niebezpiecznie. A jeśli chodzi o najpiękniejsze chwile, to zawsze są nimi ostatnie kilometry ostatniego odcinka specjalnego, gdy wiem, że będę na mecie, a za kilkadziesiąt godzin zobaczę się z rodziną.
Jaki będzie Dakar w 2011 roku?
- Niesamowicie ciężki. Wśród załóg samochodowych jest kilka, no może kilkanaście, mogących realnie myśleć o sukcesie, w motocyklach wystartuje kilkudziesięciu mocnych zawodników. Mnie rajd w Ameryce niezbyt leży, nie lubię tłumu, kurzu, wolę jeździć sam. Chciałbym poprawić swoje miejsce z ubiegłego roku, to mój cel minimum. A przede wszystkim zależy mi na tym, by dotrzeć do mety. Nie chcę sobie popsuć statystyk. Do tej pory kończyłem wszystkie swoje Dakary, a niewielu jest zawodników mogących się pochwalić podobną skutecznością. Może nawet nie ma żadnego, oprócz mnie oczywiście (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-12-27
Autor: jc