Koszmar trwa, Boruc znów w roli głównej
Treść
Polscy piłkarze zrobili w Belfaście wszystko, co w ich mocy, by przymknąć drzwi do mundialu w RPA i osłabić pozycję Leo Beenhakkera. Liczbą prostych, niewymuszonych błędów popełnionych przez Biało-Czerwonych można by obdzielić całe eliminacje, a żeby tego było mało, nasi sami strzelili sobie jedną z bramek w sposób tak kuriozalny i karykaturalny, iż nie wiadomo było, czy śmiać się, czy płakać z tego powodu. Aż nie chce się wierzyć, że przeciętna, toporna Irlandia Północna wygrała 3:2 i dziś jest dużo bliżej mistrzostw świata niż my. Wstyd.
Polacy jechali do Belfastu z wiarą i przekonaniem, że będzie dobrze. Dobrze, czyli zwycięsko. Po niepotrzebnej i bolesnej porażce ze Słowacją w październiku ubiegłego roku nasi nie mieli już wyjścia, marząc o pierwszym miejscu w grupie - jedynym dającym bezpośredni awans - musieli Irlandczyków pokonać. To zadanie wydawało się być w zasięgu ich możliwości, bo choć Wyspiarze notowali na swoim koncie niespodzianki, potrafili wygrywać z teoretycznie mocniejszymi, w piłkę grają dość przeciętnie. W sobotę to się potwierdziło. Waleczni, dobrze przygotowani fizycznie gospodarze niczym szczególnym nie zaskoczyli. Zadziwili za to nasi - bezradnością, kompletnym brakiem pomysłu i totalnym chaosem, szczególnie w defensywie. Mecz się jeszcze na dobre nie rozpoczął, a Polacy popełnili dwa błędy, po których mogli przegrywać 0:2. Najpierw odbitą od pleców Dariusza Dudki piłkę przejął Warren Feeney, pognał w stronę strzeżonej przez Artura Boruca bramki, lecz uderzył źle, obok słupka. Kilka chwil później straszliwie pomylił się Marcin Wasilewski, który tak niefortunnie wybijał futbolówkę, iż... idealnie wystawił ją Feeneyowi. Irlandczyk tym razem uderzył lepiej, ale dobrze spisał się Boruc. To była pierwsza i ostatnia udana interwencja bramkarza Celticu Glasgow. W 10. minucie gospodarze wrzucili piłkę w nasze pole karne, wydawało się, że Boruc bez problemu ją złapie, tymczasem tak długo zastanawiał się, co zrobić - spoglądając jednocześnie na biernie stojącego obok Jakuba Wawrzyniaka - iż przejął ją David Healy, dograł do Feeneya, a ten z dwóch metrów trafił do opuszczonej bramki. Błąd był koszmarny, jak z czarnego snu. Przed oczy powrócił natychmiast obraz z Bratysławy, gdzie także dzięki kiksom Boruca nasi przegrali wygrany mecz ze Słowacją. Tam jednak nasz bramkarz mylił się w końcówce, tu na początku. Sytuacja była o tyle lepsza, iż tym razem Polacy mieli ponad 80 minut na odrobienie strat. Czy ruszyli od razu do przodu, nacierając na rywala z pasją, by szybko wyrównać? A skąd! Stracony gol jeszcze bardziej wybił ich z rytmu, choć po początkowym fragmencie wydawało się, że gorzej już być nie może. Nadal grali fatalnie, piłka kompletnie się ich nie słuchała, nie potrafili dokładnie jej przyjąć, podać, w ofensywie praktycznie nie istnieli. Paradoksalnie jednak w czasie tej kompletnej nędzy doprowadzili do remisu: w 27. minucie Roger Guerreiro wyśmienicie zagrał do Ireneusza Jelenia, ten, wykorzystując swą szybkość, uciekł obrońcom i w sytuacji sam na sam pokonał Maika Taylora. Chwilę później mecz został przerwany - jakiś szalony pseudokibic rzucił czymś w głowę sędziego liniowego. Po wznowieniu gry znów przypomniał o sobie Boruc, tak nieudolnie wybijał piłkę, iż podał ją do rywala - szczęśliwie dla nas gospodarze są wyszkoleni technicznie miernie, zatem obyło się bez konsekwencji.
Do przerwy wynik się nie zmienił, był on dużo lepszy niż postawa Biało-Czerwonych. Wychodząc z założenia, iż w drugiej połowie musi być lepiej, wierzyliśmy, że po prostu będzie. Tymczasem już po 120 sekundach zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Boruc zaspał na linii, Wasilewski dał się w dziecinny sposób wyprzedzić Jonathanowi Evansowi i Irlandia ponownie prowadziła. W 52. minucie nasi oddali drugi celny strzał - z rzutu wolnego próbował zaskoczyć Taylora Jacek Krzynówek, ale bez powodzenia. Dziesięć minut później wydarzył się koszmar - Michał Żewłakow z ok. 30 m podał do Boruca, ten wykonał ogromny zamach, ale piłka podskoczyła na nierówności tuż przed nim, minęła jego nogę i... po chwili wolniutko wtoczyła się do naszej bramki. Gol kuriozum, jak z najczarniejszego snu - i stało się jasne, że beznadziejni Polacy wrócą z Belfastu na tarczy. Jeszcze próbował coś zmienić Beenhakker, wpuścił na boisko Jakuba Błaszczykowskiego i Marka Saganowskiego, obaj wnieśli sporo ożywienia, szczególnie ten drugi. W 79. minucie Saganowski "główkował" tuż obok słupka, w 90. po centrze Wawrzyniaka zdobył efektowną bramkę, ale na więcej zabrakło czasu, a może po prostu naszych nie było stać. Przeciętna, słaba Irlandia triumfowała, a Polacy mogli tylko ogłaszać, jak bardzo jest im wstyd i głupio.
W naszej ekipie trudno kogokolwiek wyróżnić. No, może poza Saganowskim, który jako jedyny dał się rywalom we znaki, walczył, stwarzał zagrożenie, może poza Błaszczykowskim czy Mariuszem Lewandowskim, który przynajmniej zostawił na boisku sporo zdrowia. Pozostali wypadli strasznie. Roger, Brazylijczyk, "brylancik" techniczny, wywracał się o własne nogi przy próbach zwodów, Wasilewski pomagał, jak mógł, przeciwnikom, Tomasz Bandrowski sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, po co wyszedł na boisko, Jeleń poza golem nie rozumiał się zupełnie z kolegami, zagubiony był Robert Lewandowski, a Wawrzyniaka lepiej w ogóle nie pogrążać. Wszyscy jednak mogą się "pocieszać", iż przebił ich Boruc. Bramkarz, który jeszcze niedawno miał ponoć przebierać w ofertach od najlepszych klubów Europy, zawalił nam drugi mecz eliminacyjny i tak naprawdę nie powinien już założyć koszulki z orzełkiem na piersi. Zapracował na to solidnie, nie tylko żenującą postawą na boisku. A Beenhakker? Wyglądał na przybitego, załamanego i niemającego wiary, że cokolwiek jest w stanie zmienić.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-03-30
Autor: wa