Jak w dobrze napisanym scenariuszu
Treść
Rozmowa z Luizą Złotkowską, brązową medalistką olimpijską w łyżwiarskim biegu drużynowym
Pamięta Pani, z jakimi sportowymi nadziejami i planami wkraczała w rok 2010?
- Hmm... w grudniu ubiegłego roku byłam szczęśliwa, bo zdobyłam indywidualną kwalifikację na igrzyska w Vancouver. W ten sposób zrealizowałam swoje marzenie, ba, szczyt marzeń.
Nawet w śmiałych marzeniach nie widziała Pani siebie na olimpijskim podium?
- W ogóle. Tak naprawdę nie zakładałam planów minimum i maksimum, cieszyłam się samym wyjazdem do Kanady i olimpijskim debiutem. Liczyłam na to, że uda mi się uplasować w granicach 20. miejsca, a o ile pamiętam, drużynowej kwalifikacji wcale nie byłyśmy jeszcze pewne.
A potem były igrzyska i 27 lutego, który przeszedł do historii polskiego sportu. Jak często Pani wraca do tych wydarzeń?
- Szczerze mówiąc, z przyjemnością oglądam sobie nasz bieg na wideo. Za każdym razem mam gęsią skórkę i jestem prawie tak samo podekscytowana. Chyba to jednak pana nie dziwi?
Nie, skąd. A Pani chyba wciąż nie nudzą pytania o igrzyska?
- Życie idzie naprzód, ale lubię o nich opowiadać. Igrzyska pokazują bowiem, że nie ma rzeczy niemożliwych do osiągnięcia, trzeba tylko mocno wierzyć i mieć odrobinę szczęścia. Od razu jednak zaznaczę, że w naszym medalu nie było przypadku. Wywalczyłyśmy go zasłużenie, po twardej walce i wcześniejszej kilkuletniej pracy.
Mówi się, że olimpijski medal jest spełnieniem marzeń każdego sportowca, mówi się też, że najpiękniejsze w sporcie są niespodzianki. Wasz sukces w Vancouver był zatem jak owo "dwa w jednym"...
- Ktoś kiedyś powiedział, że te igrzyska były dla nas jak dobrze napisany scenariusz filmowy. Mieściło się w nich bowiem wszystko: gorycz porażki, łzy, zwątpienie, a na końcu euforia i radość trudna do opisania. W sporcie, tak jak w życiu, najbardziej cieszą rzeczy, które zaskakują. Po startach indywidualnych znalazłyśmy się prawie na samym dole, ale potrafiłyśmy się podźwignąć. Myślę sobie, że przeszłyśmy fajną szkołę charakterów i egzamin zdałyśmy bardzo dobrze.
Rzekłbym nawet - na medal. Kiedy Pani w niego uwierzyła?
- Dopiero na podium. Wcześniej nawet bałam się pomyśleć, że możemy go zdobyć.
Co taki sukces zmienia w życiu?
- Dodaje pewności siebie. Jak już wspomniałam, teraz wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Stałam się zawodniczką odważniejszą, bardziej przekonaną o swoich możliwościach.
Znam takich, którym medal olimpijski, jakby to ująć, trochę utrudnił właściwe postrzeganie rzeczy...
- Pyta pan, czy po Vancouver widziałam tylko czubek własnego nosa (śmiech)? Nie, pozostałam taką samą dziewczyną jak wcześniej, nie miałam z tym problemów. Zresztą zaraz po powrocie do kraju wciągnął mnie wir nauki, musiałam nadrobić wszystkie zaległości na uczelni, krakowskiej AWF, a tam nikt mi nie dał wpisu do indeksu tylko dlatego, że stanęłam na olimpijskim podium.
Trudno łączyć sport na wysokim poziomie z nauką?
- Łatwo nie jest. Tak naprawdę w ciągu całego roku mam góra trzy miesiące wolne od zawodów, zgrupowań i treningów. Wtedy niby mogłabym sobie odpocząć, zrelaksować się, ale nie ma takiej opcji, bo wracam na studia. W ciągu tego krótkiego czasu muszę zaliczyć wszystkie egzaminy, czyli o wakacjach zapominam. Nie byłoby to oczywiście realne, gdyby władze uczelni nie utworzyły specjalnych grup sportowych umożliwiających zaliczenie semestru zimowego w okresie wiosennym. Trzeba się jednak solidnie napracować.
No ale, jak Pani wspomniała, nie ma rzeczy niemożliwych...
- Po igrzyskach zdałam ostatnie egzaminy, zostało mi tylko napisanie pracy magisterskiej. W sezonie idzie to straszliwie opornie, a trzeba się przecież do niej przyłożyć. Pewnie przesunę obronę na wiosnę.
O czym będzie Pani praca?
- Piszę o rocznym planie przygotowań do igrzysk olimpijskich. Trochę o sobie, ale bardziej z perspektywy trenerskiej.
Czyżby już pod kątem dalekiej przyszłości i przyszłego zajęcia?
- Możliwe, kto wie...
Wracając do czynnego sportu - o ile jest dziś Pani inną, lepszą zawodniczką niż w grudniu roku 2009?
- Dwa miejsca w dziesiątce Pucharu Świata mówią same za siebie. Nie spodziewałam się tak dobrych wyników, moim celem były raczej lokaty w dwudziestce. Byłam wyżej, oby tak dalej.
Co pomogło wykonać ten krok do przodu, oprócz oczywiście większej pewności siebie?
- Tak naprawdę to... nie wiem. Brzmi to nieco dziwnie, ale obecny sezon jest dość specyficzny. Rozpoczęłam go nieszczególnie, od kontuzji w czerwcu, która odebrała mi miesiąc treningów. To sporo. Potem plan naszych obozów był nieco uboższy niż w latach minionych. Z jednej strony zabrakło funduszy, a drugiej pani trener założyła długoletni plan szkolenia, z igrzyskami w Soczi jako imprezą docelową, najważniejszą. Uznała, że chcąc się do nich jak najlepiej przygotować, w pewnym momencie będziemy musiały lekko zwolnić, zejść z objętości. Nie da się cały czas pracować na maksymalnych obrotach, trzeba pozwolić organizmowi nieco odsapnąć. Teraz właśnie nadszedł ten moment, dlatego nie spodziewałam się jakichś nadzwyczajnych rezultatów. Wychodzi na to, że sukcesy faktycznie uskrzydlają.
Mówi Pani, że zabrakło nieco funduszy na zgrupowania. Tymczasem mogłoby się wydawać, że medal olimpijski powinien raczej odkręcić kurek z pieniędzmi?
- Powiem tak - po naszym sukcesie w Vancouver wzrosła na pewno wiara trenerów, dzieci uprawiających łyżwiarstwo, że można coś w tym sporcie osiągnąć. Medal olimpijski zawsze jest czynnikiem napędzającym daną dyscyplinę. Po powrocie do kraju słyszałyśmy wiele obietnic, jak to zwykle bywa, ale czy przełożyło się to na coś konkretnego? Nie. Czasem wydaje mi się, że jest nawet gorzej, niż było. Tłumaczę to sobie jednak sposobem finansowania sportów zimowych, w których budżet na cały rok planuje się w grudniu. Rok temu nikt nie spodziewał się, że możemy stanąć na olimpijskim podium, dla wielu byłyśmy zawodniczkami wręcz anonimowymi. Sporą część środków wykorzystałyśmy na przygotowania do Vancouver, może dlatego teraz ich zabrakło. Mam taką nadzieję, czyli wierzę, że będzie lepiej. Przydałby się nam szerszy sztab szkoleniowy, fizjolog, lekarz.
Doświadczenie pokazuje, że stworzenie grupy wokół zawodników niezwykle pomaga.
Nawet nie poruszam tematu krytego lodowiska, którego budowa od lat jest "w planach".
- Tu nie chodzi nawet o nas. Przyzwyczailiśmy się, że kilkaset dni w roku spędzamy na zgrupowaniach poza krajem, ale trzeba jakoś do łyżwiarstwa przyciągnąć dzieci. Większość trudno zachęcić treningami na otwartych obiektach, w śniegu, na mrozie. Zresztą i nam byłoby miło popracować kiedyś w swojej hali, w porządnych warunkach.
Żeby nie kończyć tematami bardziej przygnębiającymi niż radującymi, zatrzymajmy się przy Pani celach na dalszą część sezonu. Dokąd sięgają?
- Przede mną mistrzostwa Polski, następnie w styczniu mistrzostwa Europy, które chcę potraktować jako najważniejsze zawody. Postaram się na nich zaprezentować dobrze, ale co to oznacza, zachowam dla siebie. Mam swoje ciche plany, krótko mówiąc, liczę na kolejny kroczek do przodu.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-12-15
Autor: jc