Jak biegły prądnicę zajechał
Treść
Anna Ambroziak
Karol Lewandowski, biegły powołany przez NIK, pomagający Izbie tropić błędy pilotów specpułku, sam ma na koncie kompromitujący incydent. Z prądnicami. Podczas lotu, którym dowodził, doszło do awarii jednej z nich. Nieprawidłowa regulacja obciążenia przez załogę doprowadziła do wyłączenia drugiej.
W lutym 1999 r. Jak-40 z ówczesną marszałek Senatu Alicją Grześkowiak na pokładzie awaryjnie lądował na lotnisku położonym na pograniczu Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Dowódca załogi Karol Lewandowski dostał po tym incydencie awans na majora. Trzynaście lat później Najwyższa Izba Kontroli powołała go w charakterze biegłego przy opracowywaniu raportu dotyczącego przewozu VIP.
Argumentacja NIK co do wyboru Lewandowskiego została pokrótce opisana w raporcie dotyczącym przewozu VIP-ów w latach 2005-2010 (s. 53) - Najwyższa Izba Kontroli powołuje się tu na art. 49 ust. 1 ustawy o NIK. Stanowi on, że "jeżeli w toku kontroli konieczne jest zbadanie określonych zagadnień wymagających wiadomości specjalnych, dyrektor właściwej jednostki organizacyjnej Najwyższej Izby Kontroli, z własnej inicjatywy lub na wniosek kontrolera, powołuje biegłego". Izba podaje, że "w ramach kontroli Ministerstwa Obrony Narodowej, Dowództwa Sił Powietrznych i 36. SPLT powołano biegłego z dziedziny praktyki lotniczej Pana Karola Lewandowskiego (pilota PLL LOT, byłego pilota 36. SPLT i byłego Starszego Inspektora ds. Bezpieczeństwa Lotów Klucza Dowództwa 36. SPLT) do zbadania zagadnień wymagających specjalistycznej wiedzy lotniczej". NIK tłumaczy, że w wyborze biegłego kierowała się jego "fachowością, bezstronnością, znajomością procedur wojskowych i cywilnych". Poza tym Izba uwzględniła to, że biegły nie służył w pułku w okresie objętym kontrolą. - I na koniec przypomnę, że kontrolowaliśmy przestrzeganie prawa i procedur, a nie badaliśmy bezpośrednich przyczyn katastrofy - tłumaczy Paweł Biedziak, rzecznik NIK. Nie wyjaśnia jednak, dlaczego powołano tylko jednego biegłego, skoro materia jest bardzo obszerna i skomplikowana.
Facet z ambicjami
- Chyba dlatego, że jako jeden z nielicznych nie został przesłuchany przez prokuraturę w charakterze świadka. A co do argumentów NIK, to większość ludzi, którzy służyli w specpułku, to byli fachowcy - podkreślają piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik". I wskazują sytuacje świadczące o braku wiedzy lotniczej i profesjonalizmu Karola Lewandowskiego. - Kiedyś zebrał młodych oficerów, przeczytał na głos instrukcje jaka, później zaczął zadawać pytania. Chyba żeby udowodnić komuś niewiedzę. To świadczy o "fachowości" tego człowieka. W pułku byli ludzie, którzy mieli potężną wiedzę i nie musieli się podpierać książkami, żeby zadawać pytania - relacjonuje jeden z pilotów.
Lewandowski zabiegał swego czasu u dowódcy Sił Powietrznych, gen. Andrzeja Błasika - kolegi z promocji - o stanowisko dowódcy pułku. Było to już po powrocie Lewandowskiego po krótkiej przerwie do służby w 36. SPLT. - Do odejścia szykował się płk Tomasz Pietrzak, a płk Ryszard Raczyński był przygotowywany do tej roli. Generał Błasik nie zgodził się na Lewandowskiego. Nie zdziwiło nas to, bo jak można wziąć na dowódcę człowieka, który nie miał żadnego doświadczenia dowódczego. W specpułku nie był nigdy dowódcą eskadry, a nawet klucza - tłumaczy jeden z pilotów. Ale przerost ambicji Lewandowskiego dał o sobie znać już wcześniej, gdy dowódcą pułku był płk pil. Krzysztof Matuszczyk. Lewandowski zabiegał wtedy o stanowisko jego zastępcy. Na próżno, został w specpułku instruktorem na Jak-40. - Ale nie był osobą, która na to stanowisko była poszukiwana. Wymusiła to sytuacja, z jednostki odchodzili wtedy doświadczeni ludzie, rotacja wymusiła potrzeby inwestowania w inne kadry. On nie był wybijającą się osobistością. Po prostu odchodzili inni, były wolne miejsca i robiły się wolne etaty - mówi pilot, który służył w pułku z Lewandowskim.
Lewandowski odszedł z wojska na długo przed katastrofą smoleńską. Na tupolewie nie latał w ogóle. - Ale myślę, że chciał. Zresztą tak jak każdy z nas - latanie na tupolewie traktowaliśmy jako swego rodzaju awans - mówią piloci. Jak zaznaczają, załogi, latając na tupolewie, podlegały swego czasu bezpośrednio dowódcy pułku, były niejako poza eskadrą. - Jeżeli więc ktoś chce się wypowiadać na temat tego, jak są przestrzegane przepisy i procedury, to powinien to być albo dowódca pułku, albo osoby, które latały na tupolewie. A nie człowiek, który nigdy za sterami tej maszyny nie siedział - podkreśla jeden z byłych żołnierzy specpułku.
"Dramat" na pustyni
Piloci nie mają dobrego zdania o Lewandowskim; zadufany w sobie, trudny charakter, specyficzny człowiek, z małą wiedzą teoretyczną - wyliczają. Lewandowski dostał awans po tym, gdy jako dowódca Jaka-40 lądował w lutym 1999 r. na lotnisku na pograniczu Arabii Saudyjskiej i Jordanii. Na pokładzie była ówczesna marszałek Senatu Alicja Grześkowiak. Samolot wylądował na świetnie wyposażonym lotnisku, na pasie o długości kilku kilometrów. Powodem lądowania była awaria dwóch z trzech prądnic, które mają takie samo napięcie do sieci energetycznej. Awaria pierwszej z nich nastąpiła podczas lotu. Załoga podjęła wtedy próbę regulacji natężenia prądu, tak by praca urządzeń pokładowych nie została zakłócona. Kiedy awarii ulega jedna z prądnic, może dojść do rozbieżności w natężeniu prądu w układzie. W efekcie niewłaściwej regulacji obciążenia wysiadła druga prądnica. - Kiedy następuje awaria prądnicy, reguluje się obciążenie. Podczas tej regulacji wysiadła druga prądnica. To efekt niefrasobliwości załogi - oceniają piloci. Zgodnie z instrukcją jaka, w sytuacji awarii jednej prądnicy można kontynuować lot. - Z jedną niepracującą prądnicą można było lecieć spokojnie dalej. Zgodnie z instrukcją jaka w razie niesprawności jednej z prądnic prądu stałego wszystkie odbiorniki są zasilane w dalszym ciągu prądem z pozostałych dwóch prądnic. Konkluzja jest taka: niewłaściwe regulowanie jednej z nich spowodowało awarię drugiej. De facto - sytuację z prądnicami załoga zafundowała sobie na własne życzenie. Instrukcja jaka pozwalała im kontynuować lot z jedną niesprawną prądnicą. Po międzylądowaniu wystarczyło sprawdzić awarię, zameldować o tym fakcie Warszawie. I czekać na decyzję, czy można kontynuować lot - wskazują piloci.
Po tym, jak załoga zepsuła drugą prądnicę, przestały pracować urządzenia zamontowane po stronie drugiego pilota, m.in. kurs MP2, który odpowiada za wskazania urządzeń radionawigacyjnych. W takiej sytuacji lotu już nie można kontynuować. Załoga musi lądować na najbliższym lotnisku. - Sytuacja wyglądała wtedy tak: lot był z Arabii Saudyjskiej do Warszawy z międzylądowaniem na Cyprze. Po drodze był Izrael. Procedura nad Izraelem jest taka, że wymagana jest pełna komunikacja z ziemią. Jak leciał o zmierzchu, załoga musiałaby dodatkowo używać oświetlenia w kabinie. Więc przy awarii dwóch prądnic obawiali się, że może im zabraknąć zasilania z akumulatorów. Postanowili więc zawrócić. I stąd powstała cała sensacja. Ale to był normalny techniczny powrót, po to, żeby usprawnić to, co zepsuli w trakcie lotu - tłumaczą piloci.
Zamówienie na bohatera
- Startować z awarią prądnicy nie można. Ale kiedy się to zdarza w powietrzu, można lecieć dalej. Wtedy na pokładzie była pani Grześkowiak, to mogło zaważyć o awansie. Co do pana Lewandowskiego to jest to ostatnia osoba, którą powołałbym w charakterze biegłego - zastrzega jeden z pilotów specpułku. Jak dodaje, załogi niejednokrotnie lądują z poważniejszymi awariami, np. z jednym wyłączonym silnikiem. - Wielu lotników miało o wiele trudniejsze sytuacje, w których musieli sobie radzić. I nikt ich za to nie awansował. To była sytuacja medialna. Chyba dlatego się to tak skończyło - podkreśla inny z pilotów rozformowanej jednostki z eskadry tupolewa.
- To był precedens, że za lądowanie dostaje się awans. Ludzie wykonywali trudniejsze zadania, latali w naprawdę nieciekawe miejsca, ratowali ludzkie życie i nie dostawali awansów - komentuje inny z pilotów.
Lewandowskiego do awansu zgłosiła Alicja Grześkowiak, która do Warszawy wróciła tupolewem. - Koledzy opowiadali mi, że już po lądowaniu na tym lotnisku Karol przedstawił pani marszałek całą sytuację w bardzo dramatyczny sposób. Po powrocie do Polski pani marszałek zgłosiła go do awansu. Pamiętam też, że miała wtedy pretensje, że to nie MSZ starało się ją wtedy odnaleźć, a zrobił to specpułk. Bo to my wtedy ich znaleźliśmy, pierwszy kontakt nawiązaliśmy z załogą, kiedy już jechała z lotniska do hotelu - tłumaczy pilot.
Warto dodać, że tuż po katastrofie na Siewiernym Lewandowski jednoznacznie komentował całe wydarzenie w rozmowie z kolegami z jednostki. - Mówił: "Co narobiliście?!". A przecież to on nas szkolił, to on nas uczył, więc tak naprawdę powinien to pytanie zadać samemu sobie - wskazują nasi rozmówcy.
Nasz Dziennik Wtorek, 27 marca 2012, Nr 73 (4308)
Autor: au