Jak Arabski uziemił prezydenta
Treść
"Nasz Dziennik" ujawnia: Ranek, 15 października 2008 r., lotnisko wojskowe Okęcie. Na płycie grzeją się silniki dwóch Jaków-40. Obok maszyn stoją piloci w galowych mundurach. Mają lecieć z prezydentem Lechem Kaczyńskim na szczyt Unii Europejskiej do Brukseli. W ostatniej chwili kancelaria premiera zmienia załogom zadanie.
Piloci ze specpułku oceniają ministra Tomasza Arabskiego jako koszmarnego organizatora lotów z najważniejszymi osobami w państwie. Kancelaria Prezesa Rady Ministrów robiła wszystko, by uniemożliwić prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu korzystanie z rządowej floty. Jak relacjonują w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" piloci, typowym tego przykładem był lot do Brukseli. 15 października 2008 r. z oficjalną wizytą do stolicy Belgii mieli lecieć premier Donald Tusk i prezydent Lech Kaczyński. W dyspozycji pułku były wówczas dwa samoloty Jak-40. Tupolewy - 101 i 102, którymi zazwyczaj latał prezydent, były tego dnia niedostępne: jednym z nich poleciał do Brukseli szef rządu, drugi nie mógł lecieć z powodu choroby dowódcy - mjr. Arkadiusza Protasiuka. Ale specpułk chciał stanąć na wysokości zadania i umożliwić prezydentowi lot rządowym samolotem do Brukseli.
Załogi dwóch jaków były tego dnia gotowe do lotu. - Wszystko wskazywało na to, że pan prezydent poleci jakiem. Załogi były już przygotowane. Ubrani w białe koszule staliśmy tego dnia rankiem przy samolotach. W sumie osiem osób. Jednym z samolotów miał lecieć pan prezydent, drugim - ekipa mu towarzysząca. Byliśmy do końca przekonani, że lecimy z panem prezydentem. W ostatniej chwili padła jednak komenda, że jaki do Brukseli nie lecą. Jeden miał lecieć gdzieś w Polskę, drugi za granicę. Byliśmy bardzo zaskoczeni taką nagłą zmianą - relacjonują żołnierze. W ocenie naszych rozmówców, założenie było proste: uniemożliwić za wszelką cenę Lechowi Kaczyńskiemu wylot do stolicy Belgii i przedstawić go jako awanturnika. Po odmowie lotu jakami prezydent był zmuszony wyczarterować boeinga z PLL LOT. - Był sygnał z kancelarii premiera, by zmienić zamówienie na lot. Nic nie stało wtedy na przeszkodzie, by jakiem leciał pan prezydent Lech Kaczyński. Raptem dostaliśmy rozkaz dowódcy pułku, by zmienić kurs. Dowódca wykonywał tylko polecenie kancelarii premiera - mówią piloci. Jak wspominają głowę państwa? - Pan prezydent zawsze traktował nas podmiotowo. Nigdy anonimowo. Był człowiekiem ciepłym, zależało mu na nawiązaniu normalnych relacji z nami. Tak to odbieraliśmy - opisują piloci, zaznaczając, że Lech Kaczyński pamiętał także o ich rodzinach, dopytując m.in. o stan zdrowia najbliższych. Przeciwieństwem Lecha Kaczyńskiego był szef kancelarii premiera Donalda Tuska minister Tomasz Arabski. Zawsze zjawiał się na płycie lotniska jako pierwszy, przed pasażerami. Rozmowy z pilotami ograniczał wyłącznie do kwestii związanych z samym lotem. - Samolotami zarządzał wtedy minister Arabski, był koordynatorem lotów VIP. I to on decydował o tym, gdzie samolot ma lecieć. Każdy z nas dobrze wiedział wtedy, o co chodziło. O zdyskredytowanie osoby pana prezydenta - twierdzą piloci.
- Czytałem pismo, które nadeszło od Arabskiego. Było to wieczorem na dzień przed wylotem do Brukseli. Było ono tylko dwuzdaniowe. Jako pierwsza była podana informacja, że odmawia się jaków panu prezydentowi. Druga była o tym, że w Brukseli już jest pan premier Tusk i że samolot Tu-154M pozostaje do jego dyspozycji. Przesłanie było jednoznaczne - to pan premier był tu właściwym reprezentantem Rzeczypospolitej - relacjonuje Andrzej Duda, minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W jego ocenie, współpraca między obiema kancelariami układała się fatalnie. Dyskredytowanie, celowe obniżanie prestiżu Lecha Kaczyńskiego w postaci rozdysponowania samolotów zintensyfikowało się w drugiej połowie 2008 roku, kiedy okrzepły rządy Platformy Obywatelskiej. - Wielokrotnie było tak, że chcieliśmy dostać tupolewa, a dostawaliśmy jaka. Tak było w kwietniu 2010 roku, kiedy lecieliśmy na Litwę. Ranga takiej wizyty była odbierana zupełnie inaczej - co innego, kiedy głowa państwa odbywa podróż eleganckim dużym samolotem, a co innego - kiedy leci małą, w dodatku 40-letnią maszyną. Pan premier dostawał tupolewa do Gdańska, a pan prezydent dostawał jaka, bo takie były decyzje Arabskiego - mówi Duda.
Specpułk bez informacji
Z informacji, jakich udzielił "Naszemu Dziennikowi" jeden z pracowników Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wynika więc, że już dzień przed brukselskim szczytem, czyli 14 października, było wiadomo, że prezydencka kancelaria jaków nie dostanie. Ale specpułk nie otrzymał tej informacji. - Kancelaria Prezydenta wysłała pismo do kancelarii premiera, do wiadomości pana ministra Arabskiego z prośbą o to, by pan prezydent mógł polecieć do Brukseli. Przyszło jednak pismo odmowne. Argumentowano, że jeden tupolew jest zajęty, drugi nie może lecieć. Wobec tego Kancelaria wystosowała kolejne pismo, w którym prosiła o podstawienie dwóch Jaków-40. Ponownie dostaliśmy od Arabskiego pismo odmowne. Argumentem było to, że do Brukseli już poleciała delegacja z panem premierem - relacjonuje urzędnik.
- Sądzę, że kancelaria premiera po prostu nie poinformowała specpułku o odmowie jaków - zaznacza jeden ze współpracowników Lecha Kaczyńskiego. - To bardzo prawdopodobne. Między spływaniem do nas zapotrzebowań na loty z KPRM a ich realizacją był duży rozziew - tłumaczą piloci. I zaznaczają, że zdarzało się tak, że do momentu, kiedy do specpułku nie wpłynęło oficjalne pismo z KPRM o anulowaniu konkretnego lotu, procedura związana z przygotowaniem lotu była w pełni realizowana. - Bywało tak, że dopiero co wpłynęła informacja z Kancelarii Prezydenta, że pan prezydent będzie chciał konkretny samolot, a już zaraz kancelaria premiera wysyłała zapotrzebowanie na samoloty dla siebie. W efekcie pułk nie dysponował żadnym wolnym samolotem na potrzeby Kancelarii Prezydenta - relacjonuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" osoba z szefostwa specpułku.
Jak przyznają piloci, zamówienia na loty przychodziły często za późno. Po katastrofie smoleńskiej mogłoby się wydawać, że sytuacja się poprawi. Ale było jeszcze gorzej. W specpułku utworzono komórki, które wydłużyły tzw. łańcuch dowodzenia. Powstało dowództwo grupy działań lotniczych, które było nad eskadrą, ale niżej od dowódcy i zastępcy dowódcy pułku. Stworzono też eskadrę wsparcia, która miała wspomagać eskadrę wykonywania lotów. - Powstanie nowych komórek, łączników między dowódcą pułku, do którego spływały zamówienia, a eskadrami, które były odpowiedzialne bezpośrednio za wykonywanie zadań, spowodowało, że przepływ tych informacji był mocno opóźniony i zakłócony. Wszystkie zamówienia zgodnie z instrukcją HEAD powinny przychodzić z dużym wyprzedzeniem. Tymczasem okazywało się, że najpierw dzwoniono, pytano, czy jest dostępny statek powietrzny, a zamówienie przychodziło po godzinach pracy, kiedy już załoga praktycznie stała przy samolocie. Zakłócało to czas odpoczynku załóg - relacjonują piloci.
Sikorski naciskał na pilotów
Piloci podkreślają, że były też naciski ze strony sfer rządowych, by wykonywać loty poniżej minimów meteo. Przykładem był ubiegłoroczny lot ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego do Lwowa. 16 maja 2011 r. szef MSZ miał tam lecieć z Bydgoszczy. Okazało się jednak, że informacje meteo, jakie podawało lwowskie lotnisko, były bardzo niepokojące: niska podstawa chmur, ograniczona widzialność, mokry pas i silny boczny wiatr. Ponadto analiza depeszy NOTAM (z ang. NOtice To AirMen) wykazywała remont początku drogi startowej na dystansie około 900 metrów. W tej sytuacji w grę wchodziło jedynie podejście przy dostępnej drodze startowej o długości około 1,6 tys. m, według nieprecyzyjnego systemu, przy którym minimum lotniska nie było kompatybilne z podstawą chmur wskazywaną w depeszy meteorologicznej. A to - w opinii dowódcy załogi - dyskwalifikowało lotnisko do wykonania zadania. - O tym fakcie poinformowałem osobę, która koordynowała ten wylot, wskazując, że możliwy jest jedynie lot z Bydgoszczy do Rzeszowa. I że stamtąd pan minister będzie musiał udać się do Lwowa pojazdem kołowym - relacjonuje dowódca Jaka-40 por. Artur Wosztyl. Kłopoty pojawiły się również przy powrocie ministra Sikorskiego ze Lwowa. Załoga otrzymywała telefony od osób z delegacji szefa resortu, że piloci przesadzają, bo "warunki we Lwowie są dobre". - Nie uwierzy pani, ale mój rozmówca powoływał się na to, co zdołał dostrzec za oknem samochodu. Ciągła analiza warunków meteorologicznych na lotnisku w Rzeszowie utwierdzała mnie w tym, że decyzja o pozostaniu na tym lotnisku jest jedyną racjonalną. W międzyczasie był też telefon od płk. Mirosława Jemielniaka, dowódcy 36. SPLT, który przyznał, że odbiera telefony od Ministerstwa Obrony Narodowej, by samolot został przebazowany do Lwowa. Pamiętam, jak powiedziałem, że warunki meteorologiczne podawane przez służby ze Lwowa nie pozwalają na bezpieczne wykonanie zadania i w zaistniałej sytuacji czekamy na ministra w Rzeszowie. Ostatecznie minister Sikorski wrócił do Rzeszowa samochodem, skąd został przewieziony samolotem do Warszawy - tłumaczy Wosztyl.
Prognoza ministra
Tydzień później dowódca jaka znów miał lecieć z Sikorskim, tym razem do Brukseli. Warunki panujące na lotniskach startu, lądowania i zapasowych nie miały wpływu na wykonanie zadania lotniczego. Ale tego dnia za zachodnią granicą Polski, nad terytorium Niemiec, utrzymywały się silne fronty burzowe, których górna granica sięgała 10-12 kilometrów. - Pamiętam, jak przeprowadziłem telefoniczne rozmowy z osobą z Kancelarii MSZ, która koordynowała ten lot, i poinformowałem ją, że istnieje prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że startując z Warszawy do Brukseli, będziemy zmuszeni zawrócić z powodu intensywnych burz na trasie przelotu, ponieważ samolot Jak-40 ma maksymalny poziom przelotu 8000 metrów. I najprawdopodobniej nie będziemy w stanie ominąć tych burz ani tym samym próbować przelecieć nad nimi. Ostatecznie minister Sikorski, ponieważ spotkanie było bardzo ważne, poleciał tego samego dnia dzierżawionym embraerem, którego poziom przelotowy pozwalał bezpiecznie przelecieć nad tymi niebezpiecznymi zjawiskami - opowiada Wosztyl. Odmowa wykonania lotu z Sikorskim w warunkach poniżej minimum oznaczała dla naszego rozmówcy początek prawdziwych kłopotów.
Do dowódcy 36. SPLT wpłynęło pismo, w którym Ministerstwo Spraw Zagranicznych domagało się odpowiedzi, dlaczego dowódca załogi Jaka-40 odmówił wykonania lotu do Lwowa, skoro dostał informację od delegacji, że "pogoda jest dobra", oraz dlaczego nie poleciał z powodu warunków atmosferycznych do Brukseli, skoro pogoda na lotniskach w Warszawie i Brukseli była "bardzo dobra".
Anna Ambroziak
Nasz Dziennik Piątek, 3 lutego 2012, Nr 28 (4263)
Autor: jc