Euromaskarada PiS
Treść
W głosowaniu nad uchwałą odrzucającą referendum w sprawie traktatu reformującego UE Klub Prawa i Sprawiedliwości podzielił się. Ponad jedna trzecia posłów PiS głosowała za referendum. Część komentatorów uznała to za "bunt". Jednak nikt z "buntowników" nie podjął w parlamencie krytyki traktatu przyjętego na jesieni przez rząd Kaczyńskiego. Gdy chwilę przed głosowaniem prowadzący obrady wicemarszałek Szmajdziński zaproponował posłom zabranie głosu w przyspieszonym drugim czytaniu (w takiej procedurze może zgłosić się każdy poseł, nie potrzeba delegacji klubowej), żaden z posłów PiS nie podniósł się, by wystąpić przeciw ratyfikacji, a choćby uzasadnić potrzebę referendum. Jarosław Kaczyński dzień wcześniej ogłosił, że zgadza się na odrębne głosowanie w tej sprawie; ale - jak widać - zgodził się tylko na głosowanie, a nie na domaganie się tego od innych. Zamiast "buntu" była więc demonstracja na użytek prawicowych wyborców. Posłowie mogli ujawnić swe prywatne poglądy. Nie mogli podjąć na ich rzecz żadnej autentycznej polityki. Choć to i tak więcej niż w trakcie przyjmowania traktatu. Gdy w czerwcu Sejm przyjmował uchwałę w kwestii negocjacji, premier Kaczyński nakłonił swych posłów do głosowania przeciw potwierdzeniu w traktacie "wagi chrześcijaństwa dla jedności i tożsamości Europy". I jak potem przyznała minister spraw zagranicznych - delegacja polska w tej sprawie żadnych działań nie podjęła. Dziś jednak prezes PiS może sobie pozwolić na luksus tolerancji: adresatem są nie negocjatorzy, ale wyborcy. Wyborcom zaś trzeba osłodzić całkowitą zmianę europejskiej polityki PiS. Projekt traktatu konstytucyjnego - którego substancję zachowuje traktat reformujący (co otwarcie potwierdziła kanclerz Merkel) - poddano druzgocącej i szczegółowej krytyce w deklaracji "Europa solidarnych narodów. Program polityki europejskiej Prawa i Sprawiedliwości". PiS deklarowało tam, że "to naród w referendum musi zadecydować, czy przyjąć nowy traktat konstytucyjny, który w zasadniczy sposób zmienia warunki naszego członkostwa. Decyzję w sprawie terminu referendum powinien podjąć nowo wybrany parlament. Nie można ulec dezinformacji stosowanej przez środowiska lewicowe, której celem jest przedstawienie referendum ratyfikacyjnego jako decyzji w sprawie członkostwa Polski w Unii. Nasza obecność w Unii Europejskiej została już potwierdzona i jest niezależna od przyjęcia lub nie nowego traktatu". Teraz Jarosław Kaczyński mówi (m.in. na konferencji prasowej w przeddzień decyzji o odrzuceniu referendum), że większość Polaków jest zadowolona z efektów udziału w Unii, w efekcie popiera projekt traktatu i referendum jest zupełnie niepotrzebne. Mamy więc do czynienia albo z uleganiem niedawno piętnowanej "lewicowej dezinformacji", albo z oportunistyczną rezygnacją z wysiłku na rzecz polskiego wypływu w Unii. Jednak od formy ratyfikacji ważniejsza jest treść traktatu. PiS przestrzegało, że "mamy do czynienia z próbą ustanowienia hegemonii najsilniejszych państw Unii kosztem pozostałych członków". Dlatego domagało się "zachowania określonej w traktacie nicejskim pozycji Polski w UE". Traktat reformujący zamiast nicejskiej równowagi państw potwierdza zawartą w Konstytucji dla Europy zasadę podwójnej większości. Oznacza to zmniejszenie siły głosu, którym dziś dysponuje Polska, o połowę (w relacji do Niemiec) i o jedną trzecią (w relacji do Francji). Gdy poprzedni przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Paweł Zalewski próbował dociekać racji i okoliczności porzucenia wcześniejszego polskiego stanowiska, został oskarżony o działanie na szkodę własnej partii i zawieszony w prawach jej członka. Wcześniej PiS ostrzegało przed hegemonią najsilniejszych w Unii, traktując jako jej instrument rozszerzanie kompetencji unijnych bez należytych gwarancji solidarności, a więc szacunku dla interesów poszczególnych krajów. "Unia Europejska - według tamtego stanowiska - powinna być związkiem suwerennych państw. (...) Zgodnie z tym założeniem wszelkie kompetencje UE wynikają z decyzji państw członkowskich. Celem Unii nie może być zastępowanie państw narodowych i tworzenie europejskiej struktury superpaństwa". Tymczasem traktat lizboński zakłada znaczne ograniczenie decyzji wymagającej zgody każdego z państw członkowskich. Rozszerzona zasada większości dopuszcza zaś decyzje nawet wbrew stanowisku dwunastu państw. Również drogą większościową ma być wyłaniane przywództwo Unii (przewodniczący Komisji, przewodniczący Rady Europejskiej, wysoki przedstawiciel ds. zagranicznych i polityki bezpieczeństwa). Zresztą próbkę zasady większościowej mieliśmy już przy zablokowaniu w parlamencie włoskiej kandydatury prof. Buttiglionego do Komisji Europejskiej. Standard jest gotowy, ale możliwości jego używania będą znacznie większe. Za wzmocnieniem władzy Unii wcale nie idzie wzrost solidarności, silniejsze zaangażowanie na rzecz wszystkich państw członkowskich. Trwa budowa gazociągu bałtyckiego, nadal nasi rolnicy odbierają mniejszą pomoc od gospodarstw zachodnioeuropejskich, trwa ograniczenie dostępu do wielu rynków pracy. I niewiele tu pomogło otwarcie naszego rynku po wejściu do Unii Rumunii i Bułgarii. To ograniczanie solidarności odnosi się również do zasad podstawowych. Trwa kwestionowanie chrześcijańskiej tożsamości Europy. Tymczasem program PiS głosił, że "usunięcie chrześcijaństwa z projektu tzw. Konstytucji dla Europy jest uznawaniem historycznego fałszu i pociąga za sobą negatywne konsekwencje w dziedzinie interpretowania praw osoby ludzkiej, praw rodziny i podstawowych wartości społecznego ładu". Dlatego właśnie PiS domagało się w traktacie konstytucyjnym "potwierdzenia chrześcijańskiego charakteru europejskiej kultury i cywilizacji". Skończyło się to na przepisaniu bez protestów wstępu konstytucji dla Europy do traktatu reformującego i wspomnianym na początku przymuszeniu posłów PiS do publicznej akceptacji tej polityki. Mieliśmy więc do czynienia z unieważnieniem przez rząd Kaczyńskiego jednego ze stałych priorytetów polskich negocjacji. W tej dziedzinie rząd PiS nie chciał korzystać z dorobku międzynarodowego własnego obozu. Mimo że przewodniczący Parlamentów Partnerstwa Regionalnego (Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Austria, Słowenia) opowiedzieli się na konferencji w Warszawie za "wzmacnianiem rodziny" jako "priorytetem europejskiej polityki społecznej" - rząd PiS i do tej sprawy odniósł się obojętnie. Zamiast tego (i to nie w Karcie Praw) w tekście podstawowym traktatu znalazł się koncept "orientacji seksualnych" wraz z ich roszczeniami do unieważnienia niezastępowalnej roli rodziny (zakaz "jakiejkolwiek dyskryminacji ze względu na orientację") - mimo że właśnie w trakcie negocjacji decyzje Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (dotyczące m.in. adopcji dzieci) pokazały, jak skrajne praktyczne konsekwencje może mieć moralna deregulacja prawodawstwa. Akceptację tych przepisów "przykryć" miała retoryczna demonstracja odrzucenia Karty Praw Podstawowych. Wszystko to zaprzecza wcześniejszym deklaracjom PiS, że "nie możemy się zgodzić na traktat zmieniający charakter Unii i pozbawiający państwa europejskie kompetencji, bez których trudno wyobrazić sobie ich suwerenność. Nie możemy zgodzić się na antychrześcijańską cenzurę, która uderza w istotę europejskiej kultury i podstawę rządów sprawiedliwego prawa. Nie możemy zgodzić się na degradację Polski i pogorszenie politycznych warunków członkostwa". PiS zdecydowanie deklarowało aktywną rolę Polski na forum Unii Europejskiej. Potem szeroki program został zredukowany do obrony resztek nicejskiego systemu ważenia głosów, bez zabiegania o charakter współpracy europejskiej. Jarosław Kaczyński wołał: "pierwiastek albo śmierć!". Śmierć poniosły polskie postulaty. Nad klęską traktatową PiS chce jak najszybciej przejść do porządku dziennego. Stąd po pierwsze chęć szybkiej ratyfikacji parlamentarnej, bez zbędnej debaty i przymierzania efektów do deklarowanego programu. Nie oznacza to jednak, że PiS chce zrezygnować z wyborców, którzy potraktowali serio ideę polskiego wpływu na charakter Unii i obrony naszej obecnej pozycji. Bez tego poparcia PiS nie mogłoby utrzymać statusu wielkiej partii. Jego zachowaniu służyć ma "pokorna fronda" posłów, którzy sami są za referendum, a nawet przeciw traktatowi, ale w ogóle nie domagają się dotrzymania zobowiązań społecznych przez kierownictwo PiS i partię jako całość. A jest się czego domagać. 2/3 głosów, o których mówi art. 90 Konstytucji, oznacza, że 154 posłów głosujących przeciw lub wstrzymujących się od głosu może zablokować przyjęcie traktatu. Odpowiedzialność więc ciągle spoczywa na Jarosławie Kaczyńskim. Jeśli raz jeszcze zmieni zdanie - tym razem wracając do pierwotnego programu PiS - i serio zaleci tę politykę partii (tak jak w czerwcu zalecał unieważnienie zobowiązań dotyczących wartości chrześcijańskich, a potem dyscyplinował Pawła Zalewskiego), wówczas ratyfikacja traktatu może być zarówno odrzucona, jak choćby wstrzymana. Bo pośpiech ma również wysoką cenę. Losy traktatu są bowiem ciągle niepewne. Jego odrzucenie w którymkolwiek kraju europejskim może otworzyć drzwi dalszych negocjacji. Jednak jedynie dla tych, którzy nie pospieszą się z jego przyjęciem. Ci zachowają prawo powrotu do swoich postulatów. Przy takim scenariuszu nawet bez odrzucania traktatu zarówno aktywiści (którzy chcą na politykę Unii wpływać), jak i fataliści (którzy chcą tylko stać obok tych, którzy o Unii faktycznie decydują) zyskają drugą szansę. Drugą szansę może zyskać Polska. Trzeba jednak poważnie myśleć o racji stanu, odkładając na bok ciasne ambicje, wyborcze kostiumy i partyjne kalkulacje. Marek Jurek Lider Prawicy Rzeczypospolitej Marszałek Sejmu V kadencji 2005-2007 "Nasz Dziennik" 2008-03-13
Autor: wa