Drożyzna to nie temat na wybory
Treść
Jeszcze w czerwcu Sejm może przyjąć budżet państwa na przyszły rok. Pośpiech w uchwalaniu budżetu podyktowany został jesiennymi wyborami parlamentarnymi i chęcią przesunięcia debaty nad ustawą budżetową z niedogodnego dla rządzących jesiennego terminu. Dla średnio i mniej zarabiających - w obliczu drożyzny - będzie to kolejny budżet zaciskania pasa. Ustawę budżetową, która, ze względu na tak wczesne przyjęcie, została zbudowana przy braku wielu danych za ten rok, i tak czeka nowelizacja. To jednak problem przerzucony na kolejną ekipę rządzącą.
W tym roku rząd wyjątkowo przyspieszył prace nad kolejnym budżetem państwa. Przyjęcie ustawy budżetowej przez Sejm jeszcze przed wakacjami, a nie jak zwykle to bywa pod koniec roku, miałoby pozwolić na uniknięcie politycznej batalii o budżet w trakcie naszego przewodnictwa w Unii Europejskiej, które przypada na drugie półrocze bieżącego roku. Dla polityków partii rządzącej, tak wczesne przyjęcie ustawy budżetowej - a więc bez uwzględnienia wielu szczegółowych danych wpływających na rzetelność budżetu, dotyczących realizacji budżetu państwa za obecny rok - to jednak tylko wygodny pretekst. Faktycznym powodem przyspieszonych prac nad budżetem państwa są jesienne wybory parlamentarne. A zamknięcie sprawy budżetu stosunkowo wcześnie pozwoli przesunąć debatę nad stanem państwowej kasy z najgorętszego okresu kampanii bezpośrednio poprzedzającego dzień wyborów. Wszystko odbywa się według przerabianego już kilkakrotnie przez ekipę Donalda Tuska scenariusza, czyli przed wyborami sytuacja jest świetna, a więc: "budżet państwa jest znakomity i nie potrzebuje nowelizacji, inwestor dla polskich stoczni już właściwie jest, a podatku VAT nie trzeba będzie podnosić" etc. A według tego scenariusza sytuacja diametralnie zmienia się po wyborach, czyli: budżet trzeba znowelizować, inwestora dla stoczni nie ma i nigdy nie było, a VAT trzeba podnieść, "bo jak nie, to obniżymy emerytury". Analogiczna sytuacja zaistnieje w przypadku przygotowywanego w tej chwili przez rząd budżetu państwa. Będzie to jednak zmartwienie kolejnego rządu. Przyjęty wczoraj przez rząd projekt ustawy budżetowej ma za zadanie jedynie pozwolić przetrwać Platformie Obywatelskiej do wyborów i nie pozwolić jesienią przegrać. Przygotowując projekt, rząd zadbał m.in., aby uspokoić Komisję Europejską, która wymaga od nas, byśmy już w przyszłym roku obniżyli relację deficytu sektora finansów publicznych do produktu krajowego brutto do poziomu poniżej 3 proc. PKB. Premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski, którzy zgodzili się na spełnienie żądania Komisji, przedstawiając faktycznie nierealny program ograniczenia deficytu, na pewno doskonale zdają sobie jednak sprawę, iż w tak krótkim czasie jest to niemożliwe. Tak jak niemożliwe jest spełnienie żądania Komisji Europejskiej, tak też nie będzie możliwe zrealizowanie przygotowywanego budżetu państwa. Choć minister Rostowski zapewniał wczoraj po posiedzeniu rządu, iż ten budżet nie będzie potrzebował nowelizacji, to jednak jest oczywiste, że będzie inaczej. To jednak problem odłożony przez Tuska i Rostowskiego na kolejną kadencję, z czym będzie musiał poradzić sobie następny rząd. Minister finansów zapewne musi mieć już przygotowaną nowelizację budżetu zakładającą scenariusz cięć w wydatkach budżetowych, gdyby Polacy ponownie jesienią postawili na Platformę Obywatelską.
Przyjęty wczoraj przez rząd projekt budżetu państwa zakłada dochody budżetowe na poziomie 292,7 miliarda złotych, a wydatki nie wyższe niż 327,7 miliarda. Deficyt budżetowy nie powinien więc przekroczyć 35 miliardów. W porównaniu z założeniami do budżetu, które resort finansów przedstawił na początku kwietnia, deficyt obniżono o 2 miliardy.
Wątpliwości musi budzić sposób, w jaki rząd chce zbilansować taki budżet. Założono, iż dochody podatkowe wzrosną w przyszłym roku nominalnie o 8,9 procent. Jako że "papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie", zapisano m.in., że wpływy do budżetu z podatku dochodowego płaconego przez przedsiębiorstwa wzrosną w stosunku do planu tych dochodów na rok bieżący aż o 19,4 proc., czyli o blisko 5 miliardów. Większych wpływów rząd spodziewa się również z podatku VAT - o 7,1 proc., z akcyzy - o 8,1 procent. Więcej wpłynąć ma także z podatku PIT - a więc od osób fizycznych - planowany jest wzrost tych dochodów o 9,6 procent.
Zakładając takie prognozy wzrostu dochodów podatkowych, rząd musiałby się spodziewać znakomitej koniunktury gospodarczej. Jednak chociażby drożyzna w sklepach czy wzrost cen paliw i innych nośników energii nie zachęcają ani do wydawania pieniędzy i przysparzania budżetowi dochodów z VAT, ani do podejmowania ryzyka związanego z rozwijaniem działalności gospodarczej. Minister Rostowski wyjaśniał wczoraj, że blisko 9-procentowy wzrost dochodów to prognoza konserwatywna i wynika m.in. z założonego 4-procentowy wzrostu gospodarczego i 2,8-procentowej inflacji.
Ogółem z podatków rząd chce ściągnąć do budżetu 269,4 miliarda złotych: z VAT - 132,5 mld zł,, akcyzy - 63,4 mld zł, PIT - 42,4 mld zł i z CIT - 29,6 mld złotych. Oczekiwane przychody z prywatyzacji to 10 miliardów złotych.
Choć rząd stara się przekonywać, iż jest konsekwentny w zmniejszaniu deficytu, to należy jednak zwrócić uwagę, że jest to możliwe nie tylko przez zaniechanie niektórych wydatków, m.in. kolejnego zamrożenia płac w sferze budżetowej, ale przez kolejne sztuczki księgowe, których katalog w kolejnych latach może się gwałtownie wyczerpać. Taką sztuczką pozwalającą na papierze zmniejszyć deficyt był m.in. zabieg związany ze zmniejszeniem składki emerytalnej przekazywanej do otwartych funduszy emerytalnych.
Łaskawy jak premier
Na efekty prac nad budżetem państwa zawsze pilnie oczekują pracownicy sfery budżetowej, których pensje zależą od decyzji rządzących. Jak sprawić, aby budżetówka nie buntowała się przeciwko kolejnemu zamrożeniu pensji, głowił się premier Donald Tusk. Zamiast się przyznać, iż znowu nie udało się wygospodarować funduszy - mimo drożyzny i ogólnego wzrostu kosztów utrzymania - na podniesienie płac w sferze budżetowej, Donald Tusk ogłasza sukces: "Udało się tak zrobić, że nie obetnę wam pensji". - To jest najbardziej twarda decyzja, jeśli chodzi o wynagrodzenia, to kolejny rok bez podwyżek, jeśli chodzi o administrację, i równocześnie, o czym możemy z satysfakcją powiedzieć: w Polsce nie trzeba decyzji, także jeśli chodzi o budżet roku 2012, które polegałyby na odbieraniu ludziom pieniędzy, czyli zmniejszaniu wynagrodzeń w sferze publicznej, i dlatego konsekwentnie z ministrem Rostowskim proponujemy ten bezpieczny, wcale nie jakiś komfortowy dla ludzi, ale jednak bezpieczny środek - to znaczy oszczędzamy, gdzie trzeba, zamrażamy wydatki na administrację, konsolidujemy te wydatki, ale równocześnie staramy się oszczędzić ludziom zgryzoty i tego nieszczęścia, jakim jest obniżenie płac. I wydaje się, że to nam się udało w stu procentach - tłumaczył premier. I przekonywał wczoraj, że prowadzona przez rząd konsolidacja finansów "nie dotyka bezpośrednio kieszeni ludzi". Zapowiedział, że zwiększone zostaną wydatki na naukę - o 9 proc., i edukację. Obiecał podwyżkę dla nauczycieli - od września przyszłego roku - o 3,8 procent. Szef rządu wyliczał, iż w konsekwencji nauczycielskie pensje w porównaniu z 2007 rokiem wzrosną w przyszłym roku łącznie o 50 procent. Na niezmienionych zasadach przeprowadzona będzie waloryzacja rent i emerytur, która wyliczona została na przyszły rok na 4,2 procent. Ogółem wydatki przyszłorocznego budżetu mają być większe od założonych w tegorocznym planie budżetowym o 4,6 procent.
Artur Kowalski
Nasz Dziennik 2011-05-06
Autor: au