Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Droga była długa, ale w sam raz

Treść

Z Mają Włoszczowską, wicemistrzynią olimpijską w kolarstwie górskim, rozmawia Piotr Skrobisz Ile miała Pani dni tylko dla siebie od igrzysk w Pekinie? Bez wywiadów, telefonów od dziennikarzy, spotkań z kibicami itd.? - Ani jednego (śmiech). I nic nie zapowiada, aby to się mogło szybko zmienić. Czyli Pani życie wywróciło się do góry nogami. Popularność bywa męcząca, z drugiej strony cieszy, bo skoro jest, to znaczy, że człowiek coś osiągnął, do czegoś doszedł. - Ale ja nie narzekam, naprawdę. Owszem, dzień mam wypełniony od rana do nocy, niespecjalnie znajduję czas na trening, nie mówiąc już o wolnym tylko dla siebie, jestem nieustannie niewyspana, zmęczona, ale zarazem tak szczęśliwa, że ta cena zupełnie mi nie przeszkadza. Wszystkie wyrazy sympatii i uznania są miłe, razem z trenerem chcemy wykorzystać ten okres do promocji kolarstwa górskiego, to nasz główny cel. I robimy to świadomie, by sukces nie poszedł na marne. Mogłabym przecież się spakować, wyłączyć telefon i pojechać gdzieś daleko na wakacje. Mogłabym odmawiać, nie brać wszystkiego na głowę, nie korzystać z zaproszeń. Nie pracowałam jednak - przepraszam, to nieścisłość: nie pracowaliśmy na ten medal przez tyle lat, by teraz nie zebrać owoców. I nie chodzi wcale o pieniądze, korzyści materialne, tylko o poprawienie sytuacji i spopularyzowanie naszej dyscypliny. Marzymy, by dzieci zaczęły się nią coraz mocniej interesować, wsiadły na rower, zaczęły jeździć. Długa, dosłownie i w przenośni, była Pani droga do olimpijskiego medalu? - Długa, lecz w sam raz. Uważam, że ten sukces przyszedł w najlepszym momencie mojej kariery, cztery lata temu w Atenach było na niego za wcześnie. Generalnie na rowerze jeżdżę od dziecka, poważnie trenuję od 11 lat, a już konkretnie myślę o olimpijskim medalu od początku 2003 roku. Wcześniej nawet nie planowałam bycia zawodowcem, nie myślałam, że będę w stanie jak równa rywalizować z najlepszymi w świecie. Stało się to celem w 2003 r., gdy trafiłam do grupy prowadzonej przez trenera Andrzeja Piątka. Były tysiące tych kilometrów, które biegły najbardziej pod górkę? - Trudne pytanie. Najgorszy był sezon 2002, ale wtedy jeszcze nie planowałam być zawodowym sportowcem i nie cierpiałam z tego powodu, że wyników brakowało. Skupiałam się na maturze, egzaminie na uczelnię, pierwszym roku studiów, sport z premedytacją odsunęłam na drugi plan. A jeśli chodzi o kolejne lata, już realizowane stricte pod kątem igrzysk, to bardzo ciężki był dla mnie ubiegły sezon. Mimo całkiem niezłej formy, z powodu pewnej nadgorliwości, nie kończyłam wyścigów, zazwyczaj już podczas pierwszej rundy wywracałam się, łapałam kontuzje, otarcia. Straciłam przez to kontakt z czołówką, a wiadomo, iż najlepiej i najmocniej napędzają człowieka sukcesy. Poprzedni rok mógł podważyć moją wiarę w siebie, ale mimo to starałam się skupiać na przygotowaniach i nie tracić nadziei. Mnóstwo czasu poświęciłam głowie, psychice, by do wszystkiego podchodzić ze spokojem, na luzie. Pracowałam ciężko i to... musiało dać efekty. Co zatem było największym wyzwaniem od roku 2003 - tego szczególnego, gdy powzięła Pani plan zdobycia olimpijskiego krążka? - Psychika. Jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne, kondycyjne, to mam stuprocentowe zaufanie do trenera Andrzeja Piątka. Przeszkodą, problemem, wyzwaniem było odnalezienie się w trudnych, kryzysowych sytuacjach. Rzadko się zdarza, że sportowiec cały czas jest na szczycie, odnosi same sukcesy. Gdy znajdzie się niżej, pojawią się porażki i niepowodzenia, trzeba umieć nie zwracać na nie uwagi, jednocześnie wyciągając wnioski, dlaczego tak się dzieje i zachowując wiarę, optymizm i spokój. To jest najtrudniejsze. Z pomocą wielu osób, mamy, trenera, bardziej doświadczonych zawodników, udało mi się ten spokój wypracować, dzięki czemu mogłam przygotować się do Pekinu w sposób optymalny, a i w samym wyścigu pojechać najlepiej, jak mogłam. Uprawia Pani kolarstwo - tak na poważnie - już od 11 lat. Co było momentem zwrotnym, w którym przekonała się Pani, iż może to być sposób na życie, realizację siebie, swoich marzeń? - Przyznam szczerze, że zawsze do wszystkiego podchodziłam bardzo profesjonalnie, trenowałam mocno, nie odpuszczałam. Nigdy nie myślałam: "ech, jakoś to będzie, teraz muszę się wyszaleć, mam do tego prawo, bo jestem młoda". A kiedy się przekonałam, iż kolarstwo może być sposobem na życie? Chyba w 2004 roku, gdy zdobyłam srebrne medale zarówno na mistrzostwach Europy, jak i świata, zajęłam szóste miejsce na igrzyskach w Atenach - dobre dla mnie, niedocenione przez część mediów. Rok wcześniej zostałam co prawda mistrzynią świata w maratonie, ale ten sukces nie miał dla mnie aż tak wielkiego znaczenia: raz, że to dyscyplina nieolimpijska, dwa - w zawodach nie startowało kilka czołowych zawodniczek. 2004 rok stał się zatem przełomem, umocnił moją wiarę w siebie, był ważnym czynnikiem mobilizującym i motywującym na lata kolejne. Szybko zdobyła Pani mocną pozycję w krajowym, potem międzynarodowym rankingu i - co ważne - ten poziom utrzymuje Pani praktycznie non stop. To kwestia talentu, predyspozycji, pracy? - Tak się zastanawiam, czy faktycznie tak szybko, trenuję przecież od 11 lat i wydaje mi się raczej, że jako zawodniczka i osoba kształtowałam się dość długo. Miałam jednak wspaniałą pomoc ze strony mamy, która ma świetne, ambitne podejście do życia, trafiłam na trenera Piątka, profesjonalistę w każdym calu, i starałam się jak najwięcej od nich nauczyć i przejąć te najlepsze cechy. Oczywiście nic łatwo mi nie przyszło, musiałam ciężko pracować - ale mam taki charakter, że jak już coś robię, to najlepiej jak potrafię i mogę. Sukces ma wiele składowych. Talent, predyspozycje do danej dyscypliny są podstawą, bez nich największy nawet pracuś nie będzie w stanie trafić na szczyt. Ważne też jest szczęście - ja np. w odpowiednim momencie trafiłam na odpowiednich ludzi. Trener Piątek stworzył zawodową grupę, w której mam pewność (niezależnie od wszystkiego, nawet przy gorszych wynikach w danym roku) komfortu przygotowań i treningów. Nie muszę się o nic martwić, tylko mogę skupić się na pracy i osiąganiu jak najwyższej formy. Nie zapominajmy, że w dzisiejszym sporcie na sukces jednostki pracują całe sztaby ludzi, ja mam to szczęście, że ich spotkałam. "Nasz Dziennik" 2008-09-30

Autor: wa