Demontaż odpowiedzialności
Treść
Prowokacja w rocznicę katastrofy smoleńskiej. W nocy z 8 na 9 kwietnia Rosjanie usunęli tablicę ufundowaną przez bliskich ofiar. Rodziny, które wraz z prezydentową Anną Komorowską, przyjechały w sobotę na Siewiernyj, znalazły się w arcykłopotliwej sytuacji. Sto trzy osoby, bliscy trzydziestu ofiar, miały wspominać zmarłych i kontynuować wymianę pojednawczych gestów z rosyjskimi władzami. I tu spotkała je przykra niespodzianka. Rosjanie, pod osłoną nocy, usunęli pamiątkową tablicę z wyrytymi na niej słowami o "sowieckiej zbrodni ludobójstwa w Lesie Katyńskim dokonanej na jeńcach wojennych, oficerach wojska polskiego, w 1940 r.". - Tu jest Rosja - tak wytłumaczył dziennikarzom powody demontażu tablicy rzecznik prasowy gubernatora obwodu smoleńskiego.
Moskwa kolejny raz udowodniła, że dla odsunięcia od siebie odpowiedzialności za Katyń i Smoleńsk nie cofnie się przed żadnymi metodami. Tym razem Rosjanie wybrali wariant kradzieży i upokorzenia.
Wyprawa prezydentowej do Smoleńska w przeddzień rocznicy katastrofy Tu-154M miała być wspólną pielgrzymką części rodzin jej ofiar zarówno na miejsce rozbicia samolotu, jak i do Lasu Katyńskiego na mogiły polskich oficerów zamordowanych przez NKWD w 1940 roku. Miała też swój kontekst polityczny i wpisywała się w ugodową i pojednawczą wobec Moskwy politykę obecnego prezydenta. Świadczyć o tym może choćby wystąpienie Macieja Komorowskiego, syna wiceministra obrony Stanisława Komorowskiego. Znalazło się w nim odniesienie do gestów solidarności i współczucia, jakie przed rokiem Rosjanie okazywali Polakom. Dziś nie są one już tak spektakularne. Przedstawiciele władz zachowują się inaczej niż w pierwszych dniach po kwietniowej tragedii. - Mgła tamtego poranka na długo spowiła nasze życie cierpieniem i smutkiem. Zdarzyło się wtedy coś, o czym będziemy pamiętać. Tysiące i miliony Rosjan łączyły się z nami w bólu. Czynili to spontanicznie, w serdecznym odruchu. Okazywali solidarność, którą byliśmy głęboko poruszeni - mówił Komorowski, jedyny dopuszczony do głosu przedstawiciel tej części rodzin, które przyjechały do Smoleńska w sobotę. Było ich przy tym znacznie mniej niż podczas analogicznej wyprawy w październiku, wówczas przyjechali bliscy prawie 60 ofiar. Teraz zaledwie 30.
Maciej Komorowski wspomniał, że jakiś czas temu premier Donald Tusk powiedział o jego ojcu: "Dobry człowiek, wybitny dyplomata". - Wiem, że gdyby w tym miejscu stał mój tata, apelowałby, abyśmy postarali się o więcej dyplomacji w naszych wzajemnych relacjach - podkreślał. W tym momencie jeszcze niewiele osób zorientowało się, że na głazie znajdującym się w miejscu, gdzie miała się odbyć druga część uroczystości i pod którym prezydentowa z rodzinami mieli złożyć wieńce i kwiaty, Rosjanie potajemnie w nocy zabrali zainstalowaną przez Stowarzyszenie Katyń 2010 tablicę, która została umieszczona tu wraz z dużym, drewnianym krzyżem w listopadzie ubiegłego roku. Polskie MSZ dowiedziało się o wszystkim post factum w sobotę rano.
Tuż po wystąpieniu Komorowskiego pod brzozą, w pień której wbił się fragment poszycia kadłuba polskiego samolotu, odczytywano nazwiska 96 ofiar katastrofy i przy akompaniamencie werbli zapalano znicze, z których żołnierze ułożyli symboliczny krzyż. Uroczystości towarzyszył przenikliwy, zimny, porywisty wiatr i śnieg z deszczem. Powagę sytuacji zakłócił przykry incydent: w trakcie odczytywania nazwisk zamiast Władysława Stasiaka odczytano nazwisko jego żyjącej żony Barbary Stasiak.
Na rodzinach szczególnie przygnębiające wrażenie zrobił wrak samolotu. Do grupki polskich dziennikarzy w pewnym momencie nieoczekiwanie sam podszedł Paweł Deresz, mąż Jolanty Szymanek-Deresz. - Wrak samolotu powinien już dawno być w Polsce. Robi na mnie przerażające wrażenie, jeszcze gorsze niż przed rokiem - mówił wyraźnie poruszony tym, co zobaczył. Trudno mu się dziwić. Obłożony starymi oponami i podartym brezentem wrak nie wygląda jak dowód zabezpieczony w toku śledztwa.
Nocna zmiana
Po powrocie z miejsca, w którym leży wrak tupolewa, prezydentowa wraz z rodzinami przeszła tam, gdzie jesienią ustawiono krzyż oraz umieszczono głaz, na którym zainstalowano tablicę. Kamień był dyskretnie zasłonięty wieńcami. Dopiero po zakończeniu uroczystości i wspólnych modlitwach okazało się, że tablica wprawdzie jest, ale zupełnie inna. Dwujęzyczna płyta zawiera znacznie mniej informacji, a przede wszystkim pomija passus o bolszewickim ludobójstwie dokonanym w Katyniu, którego uczczenie było celem tragicznie zakończonej wizyty polskiej delegacji 10 kwietnia 2010 roku.
Zamiany dokonano dyskretnie w nocy z piątku na sobotę. Andriej Jewsiejenkow, rzecznik prasowy Administracji Obwodu Smoleńskiego, na pytanie o powody demontażu tłumaczył, że napis na tablicy powinien być dwujęzyczny: po rosyjsku i po polsku. Decyzję w tej sprawie podjęto "na wysokim szczeblu". - Nie mogę powiedzieć na jakim - odpowiadał. Ta poprzednia została umieszczona bez naszej zgody, w tajemnicy. A tu jest ziemia smoleńska i rządzi tu Rosja. Nie potrzebujemy żadnej zgody na umieszczanie napisu - tłumaczył wyraźnie rozwścieczony, gdy dziennikarze pytali go o powody nieuzgodnienia tego kroku ze stroną polską. Zachowywał się zupełnie inaczej niż jeszcze w czwartek, gdy podchodził do przybywających na miejsce dziennikarzy i sam zagajał z nimi przyjazne rozmowy.
- Decyzja o zmianie tablicy została podjęta przez władze miejskie po licznych prośbach obywateli, mieszkańców miasta, którzy zwracali się do naszych organów z pytaniami, dlaczego nie mogą przeczytać napisu, dlaczego nie ma go w języku rosyjskim. Wtedy mer postanowił zrobić tablicę w dwóch językach - mówił Siergiej Antufiew, gubernator obwodu smoleńskiego. Na pytanie o zmianę treści odpowiedział, że jego zdaniem treść napisu powinna być "minimalna", a tragedii smoleńskiej nie należy łączyć z Katyniem, odmówił również odpowiedzi na pytanie o wybór momentu instalacji nowej tablicy.
Co się stanie ze starą tablicą? Nie wiadomo. Polskie MSZ, jak się okazuje, wiedziało o tym, że władze rosyjskie będą chciały jej zamiany na inną, polsko-rosyjską, z ocenzurowaną treścią. - Usunięcie jej tuż przed uroczystościami pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej jest decyzją złą, niepotrzebną. Oczekujemy od strony rosyjskiej większej wrażliwości i lepszej współpracy - oświadczył Marcin Bosacki, rzecznik resortu. Bardziej jednak zakłopotany był tym, że bezceremonialne usunięcie dotychczasowego napisu na kilka godzin przez wizytą rodzin ofiar oraz na dwa dni przed wizytą polskiego prezydenta stawia tego ostatniego w niezwykle kłopotliwej sytuacji. Zburzyło to również oficjalny pojednawczy ton wizyty Anny Komorowskiej w Rosji.
Kreml nie ustępuje
Przypomina to trochę sytuację, w jakiej w styczniu Rosjanie postawili tak bardzo uległego i spolegliwego w kwestii wyjaśniania przyczyn katastrofy premiera Donalda Tuska, gdy bez żadnej zapowiedzi zostały ogłoszone szokująco stronnicze wnioski MAK. Pojednawcze gesty i przemówienia przyćmiła więc brutalna rosyjska rzeczywistość. Obnażyła ona fakt, że oficjalne deklaracje władz rosyjskich sprzed roku, w tym prezydenta Dmitrija Miedwiediewa - dotyczące prawdy o zbrodniach stalinizmu i kłamstw na ich temat utrwalanych przez dziesięciolecia - to często puste gesty na użytek mediów. Gdy dochodzi do konkretów, rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej.
Przykładem tego jest skandaliczne stanowisko władz Federacji Rosyjskiej w postępowaniu, jakie z powództwa Rodzin Katyńskich toczy się przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Rosjanie napisali, że nie mają obowiązku wyjaśniać losu zamordowanych przez NKWD polskich oficerów "zaginionych w wyniku wydarzeń katyńskich". Trudno tę bezczelną i bezduszną odpowiedź zrównoważyć uchwałą Dumy Państwowej z listopada ub.r., w której deputowani oględnie przyznają, że zbrodnia katyńska jest dziełem totalitarnego reżimu ZSRS. Jednak to na tę uchwałę, jako wyraz nadzwyczajnej dobrej woli, wciąż powołują się rosyjscy politycy i szereg prokremlowskich komentatorów.
Rozliczenia nad katyńskimi mogiłami
Polski rząd zażądał wydania starej tablicy. Jej zwrotu chcą przede wszystkim członkowie Stowarzyszenia Katyń 2010. - Mamy taki zamysł, aby stara tablica trafiła do muzeum przy Memoriale Katyńskim - tłumaczył rzecznik gubernatora. W sobotę w Katyniu tablicy jeszcze nie było. Andrzej Melak, brat tragicznie zmarłego Stefana Melaka i jednocześnie jeden z inicjatorów zainstalowania płyty, przypomina, że tablica została wykonana w Polsce i specjalnie przewieziona do Smoleńska. - Nasuwa mi się analogia historyczna, kiedy 31 lipca 1981 r. postawiliśmy pierwszy w Polsce nielegalny pomnik katyński na warszawskich Powązkach, to został on w nocy usunięty na polecenie ambasady sowieckiej przy pomocy usłużnych służb bezpieczeństwa. Teraz znów kłamstwo katyńskie o ludobójstwie obowiązuje. Nie tylko zresztą na terenie Rosji, ale i na terenie Polski - mówi z oburzeniem. Zastanawia się, jaki powód miały władze rosyjskie, by tablica została podmieniona. - Była zamocowana tam od 12 listopada ubiegłego roku. Ufundowaliśmy ją dlatego, że w tym czasie rząd nie poczuwał się do tego, by ofiary katastrofy zostały tutaj upamiętnione - podkreśla Melak.
Tymczasem te rodziny ofiar katastrofy, które w sobotę przyjechały do Smoleńska, o fakcie zamiany tablicy dowiedziały się po uroczystości. Najostrzej sprawę komentował Paweł Deresz. - Uważam, że to jest skandal. Nie wiem, czyja to inicjatywa. Mówi się, że to inicjatywa władz lokalnych. Jeśli tak, to powinny te władze dostać porządnie po łapach. Jest to niedopuszczalne. Przede wszystkim to, że zmieniono tekst - mówił dziennikarzom. Oburzony był również faktem, że trzeba negocjować tekst tak oczywistej prawdy jak to, że zbrodnia katyńska była ludobójstwem. - Co to znaczy "zgoda"? Przecież od dawna wiadomo, że to było ludobójstwo, zbrodnia. I Rosjanie muszą się w końcu do tego przyznać. Do tego, że popełnili na swoim terenie olbrzymią zbrodnię na skalę światową - podkreślał. W podobnym tonie wypowiadała się także wdowa po Jerzym Szmajdzińskim, Małgorzata Szmajdzińska. Krystyna Kwiatkowska, wdowa po gen. Bronisławie Kwiatkowskim, dowódcy operacyjnym Sił Zbrojnych, powiedziała jedynie, że takie zachowanie "nie jest ładne". - Nie chcę się włączać w rozgrywki polityczne. Czy była to polityczna rozgrywka, czas pokaże - mówiła. Podkreślała, że do dziś nie może się pogodzić ze śmiercią męża, który 5 maja ub.r. miał przejść na emeryturę. - Był dwa lata w Iraku, na wojnie, potrafił właśnie tam zorganizować wszystko, tyle tysięcy żołnierzy miał pod sobą z 25 krajów. Ja wiem na przykład, jaką odpowiedzialność by poniósł, jakby mu zginęło 9 generałów albo 96 żołnierzy. Czekam na rezultat, co w tej sprawie będzie - mówiła wyraźnie rozgoryczona generałowa Kwiatkowska.
Maciej Walaszczyk,
Piotr Falkowski, Smoleńsk
Nasz Dziennik 2011-04-11
Autor: jc