Czy będzie wiarygodne śledztwo?
Treść
Zestrzelenie malezyjskiego Boeinga 777 nad wschodnią Ukrainą to jedna z największych tragedii w historii lotnictwa, a zarazem jeden z niewielu przypadków, gdy dochodzi do strącenia maszyny przy użyciu rakiety. Dopiero teraz, gdy analizujemy okoliczności katastrofy, przywoływane są opinie ekspertów, którzy już dawno przestrzegali, że latanie nad wschodnią Ukrainą jest potencjalnie niebezpieczne. Dlatego że w użyciu separatystów jest broń przeciwlotnicza, z której przecież już wiele razy atakowali – niekiedy skutecznie – samoloty i śmigłowce ukraińskiej armii. O pomylenie zaś samolotu wojskowego z cywilnym, który leci na dużej wysokości, nie jest trudno.
Okoliczności katastrofy na pewno powinna wyjaśnić międzynarodowa komisja śledcza, tak jak postulują to rządy wielu państw, nie tylko tych, których obywatele lecieli B777. Bo jeśli to śledztwo mieliby prowadzić sami Rosjanie i ich Międzynarodowy Komitet Lotniczy (MAK), to zakończyłoby się podobnie wiarygodnym raportem, jak w przypadku badania katastrofy polskiego rządowego Tu-154M, który rozbił się pod Smoleńskiem.
I choć MAK też popiera międzynarodowe śledztwo, to trzeba z dużą dozą ostrożności podchodzić do intencji Rosjan. Bo na pewno Moskwie będzie zależało na odsuwaniu podejrzeń od siebie i separatystów walczących na wschodniej Ukrainie, więc mogą i tak to śledztwo utrudniać. Już zresztą doskonale widać, w jakim kierunku zmierza narracja Kremla. Rosyjskie ministerstwo obrony twierdzi, że w dniu katastrofy malezyjskiego samolotu odnotowało aktywność ukraińskiego systemu przeciwlotniczego Buk. To sugestia, że Boeinga 777 Malysian Arlines mogli zestrzelić Ukraińcy.
Prezydent Władimir Putin idzie podobnym tropem. Twierdzi, że winę za katastrofę ponosi Ukraina, bo nasiliła ataki na separatystów. Gdyby – daje do zrozumienia – ukraińska armia nie ruszyła na prorosyjskich bojowników, ci nie odpowiedzieliby ogniem. A jak byłby spokój, to żadna rakieta nie zostałaby wystrzelona w kierunku malezyjskiego samolotu. Przewrotna logika. Równie dobrze można powiedzieć, że gdyby Rosja nie inspirowała i nie wspierała separatystów w Donbasie, to na Ukrainie nigdy nie doszłoby do wybuchu walk. Co więcej, Władimir Putin mówił w czwartek w rosyjskiej telewizji, że odpowiedzialność za tragedię ponosi państwo, na terenie którego do niej doszło. A więc w tym przypadku Ukraina. Kiedy polski tupolew rozbił się w Rosji, to Putin jakoś o tym się nie zająknął.
Ale Putinowi nie ma się co dziwić, że stara się zrzucić winę na Ukraińców. Istnieje bowiem duże prawdopodobieństwo, że ujawnione zostaną dowody wskazujące na współodpowiedzialność Rosji, bo to Moskwa uzbraja separatystów w różne rodzaje broni, także w systemy przeciwlotnicze Buk. Tereny wschodniej Ukrainy są pod kontrolą amerykańskich radarów, natowskich samolotów systemu wczesnego ostrzegania AWACS, więc nie powinno być kłopotów z dokładnym wskazaniem, kto i skąd odpalił rakietę. Jeśli potwierdzi się, że strzelali separatyści, będzie to kompromitacja Rosji i samego prezydenta Putina na arenie światowej. Ponieważ w katastrofie zginęło wielu obywateli państw zachodnich, tamtejsze rządy nie będą mogły dłużej pozwolić sobie na polityczną bierność w kwestii konfliktu ukraińsko-rosyjskiego. W sytuacji, gdy zamordowanych zostało prawie 300 ludzi, nie da się wszystkiego zrzucić na nieznanych sprawców.
Zresztą nieznani sprawcy mogliby się posługiwać co najwyżej karabinami Kałasznikow. Takie – według Putina – można kupić w sklepie z militariami, tak jak robiły to „zielone ludziki” działające na Krymie. Jednak nikt nie uwierzy w to, że w takim samym sklepie można kupić mobilne systemy rakietowe najnowszej generacji.
Jednak zachodnie rządy muszą się spieszyć, jeśli chcą, aby ich eksperci na miejscu znaleźli wystarczającą ilość dowodów potrzebnych przy skutecznym badaniu okoliczności i przyczyn katastrofy. Nie wystarczy tylko dyplomatyczne mówienie o tym, jak wielka to była tragedia i że musi ona zostać wyjaśniona, tylko trzeba naciskać na Rosję, aby jak najszybciej zagraniczni śledczy znaleźli się w obwodzie donieckim. Za kilka dni na miejscu upadku malezyjskiego samolotu może już nie być niczego istotnego do znalezienia poza kupą metalu i kabli. Rosjanie umieją skutecznie zacierać ślady, manipulować tymi, które mają akurat chęć ujawnić. My najlepiej o tym wiemy, widzieliśmy te działania MAK i Kremla doskonale po 10 kwietnia 2010 roku.
Krzysztof Losz
Nasz Dziennik, 18 lipca 2014
Autor: mj