Czas jest dla mnie ważny tylko w sporcie
Treść
Z Arkadiuszem Skrzypińskim, najbardziej utytułowanym polskim handbikerem, rozmawia Piotr Skrobisz
Jak wygląda świat z perspektywy handbike'a?
- Bardzo spłaszczony, ale cudowny. Mam widok na niebo, drzewa, zatem na wszystko to, co najpiękniejsze. Dawniej, gdy jeszcze jeździłem handbike'em w pozycji siedzącej, mogłem zwiedzać, podziwiać architekturę, teraz, niezależnie od miejsca, kraju, kontynentu, widzę to samo. Kiedyś dopiero w telewizji dowiedziałem się, że podczas maratonu warszawskiego przejechałem koło Belwederu czy Syrenki, tak samo mam w każdym mieście na świecie. To nie jest jednak ważne, interesuje mnie tylko tempo, taktyka, rywale i meta.
Urodził się Pan niepełnosprawny, ale nigdy nie szukał Pan usprawiedliwień, wymówek, łatwiejszych dróg. Przeciwnie, narzekanie, użalanie się nad sobą denerwowało Pana i denerwuje - jest Pan wiecznym optymistą.
- Tak, i wcale nie uważam tego za coś wyjątkowego, niezwykłego. Pochodzę z normalnej rodziny, zawsze żyliśmy skromnie, zostałem tak, a nie inaczej wychowany, rodzice przekazali mi pewne wartości i staram się być im wierny. Mieszkaliśmy w kamienicy w śródmieściu Szczecina. Miałem zwykłe dzieciństwo, na podwórku grywałem z kolegami w piłkę nożną, byłem bramkarzem, bawiliśmy się, dorastaliśmy i... rozrabialiśmy razem. Niekiedy słyszeliśmy wtedy od starszych: "Za naszych czasów tak nie było". Minęły lata i ja dziś z chęcią powtórzyłbym te słowa, patrząc, co się wokół mnie dzieje, ale nie narzekam, bo mam silny charakter, jestem cierpliwy, łatwo się nie zniechęcam. Kiedy na mojej drodze pojawia się jakaś przeszkoda, szybko analizuję, czy jestem w stanie jej sprostać. Jeśli nie, przestaje być problemem, bo przecież prochu nie wymyślę. Zostawiam ją z boku. A jeśli tak, to sobie z nią radzę, przystępuję do działania. Wychodzę z założenia, że nie ma rzeczy niemożliwych, wystarczy tylko bardzo chcieć. Czasem się śmieję, że nie wszyscy takie podejście rozumieją i przyjmują dobrze, lepiej, może łatwiej, mówić im: "Tak się nie da, coś tu jest nie tak". No i mam kłopoty (śmiech).
Jestem niedzisiejszy, wiem o tym. Nie lubię rozszalałych kanałów telewizyjnych, pędzącego gdzieś świata, w którym liczy się tylko tempo i czas. Dla mnie jest on istotny tylko w sporcie, na co dzień cenię sobie spokój i wyciszenie. Kocham swoją rodzinę, synka, któremu chciałbym zapewnić jak najlepszą przyszłość.
"Nie mam marzeń, tylko cele" - powtarza Pan często.
- Ponieważ nie chcę sobie komplikować życia. Czy kiedyś polecę na Księżyc? Nie! Po co frustrować się niemożliwym, marzyć o rzeczach, które nigdy się nie ziszczą? Cel jest natomiast czymś realnym, czymś w zasięgu moich możliwości, czymś, co pozwala mi się rozwijać, iść do przodu, pokonywać kolejne przeszkody. Każdy zrealizowany cel pozwala mi wyznaczyć następny, bardziej ambitny, podnieść sobie poprzeczkę wyżej. Łatwiej podążać od punktu do punktu, niż od razu spróbować sięgnąć po wszystko. Kiedy rozpoczynałem ściganie na handbike'u w 2005 roku, modliłem się, by swego pierwszego startu w Pucharze Europy nie zakończyć na ostatnim miejscu. Tymczasem byłem trzeci, przeżyłem szok. Od tamtej pory wypatrywałem zawodników lepszych od siebie i zastanawiałem się, jak dojeżdżać do mety razem z nimi, potem ich pokonywać. Dziś to inni zaczynają kombinować, jak ze mną wygrać (śmiech), ale to dobrze, przegrywać też trzeba umieć.
Kiedy doszedł Pan do wniosku, że sport może być nie tylko pasją, ale i czymś więcej, zawodem, sposobem na życie?
- Zawodem? Chyba nie jest zawodem, ja mam stałą pracę na Wydziale Informatyki Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego. Pasją - już tak. Sport pomógł mi się rozwinąć, zmienić mój sposób myślenia, postrzegania świata. Kiedy byłem dzieckiem, zastanawiałem się nad swoją przyszłością i szczerze mówiąc, miałem sporo obaw. Teraz dzięki realizacji pojedynczych celów udało mi się dojść do miejsca, w którym jestem i z którego jestem zadowolony. Sport zaszczepił we mnie Zbigniew Wandachowicz z Klubu Sportowego Inwalidów Start Szczecin. Gdy się jeszcze uczyłem, nie miałem samochodu, zabierał mnie na treningi i zawody, zachęcał do pracy - był prawdziwym przyjacielem.
Dziś jest Pan specjalistą od jazdy handbike'm, wcześniej był Pan medalistą mistrzostw Polski w podnoszeniu ciężarów, narciarstwie klasycznym, uprawiał Pan strzelectwo i grał w siatkówkę na siedząco.
- Z tym podnoszeniem ciężarów to był przypadek. Ten sam Zbyszek Wandachowicz spojrzał kiedyś na tabelę wyników i z zaskoczeniem stwierdził, że na treningach osiągamy rezultaty pozwalające nam powalczyć o medale mistrzostw Polski. Pojechałem na tę imprezę i stanąłem na podium. Podobnie wyglądała sprawa z narciarstwem. Byliśmy na zgrupowaniu w górach, trenując pod kątem wózka sportowego, jeździliśmy na nartach, mówiąc dokładniej, na specjalnym krzesełku z deskami. Po dwóch tygodniach wystartowałem w mistrzostwach Polski i zdobyłem medal. Oba te sukcesy zawsze traktowałem jednak jako ciekawostkę, najważniejszy był wózek sportowy, dziś handbike. Czemu? Bo uwielbiam się przemieszczać, przebywać na świeżym powietrzu, poznawać świat i rywalizować. Pamiętam doskonale swój debiut w maratonie (1995 rok), zająłem wtedy ostatnie miejsce i czułem się tak strasznie, że na drugi dzień nie byłem w stanie sam podnieść się z łóżka.
Przez lata jeździł Pan na handbike'u "siedzącym", teraz walczy Pan na "leżącym". Co je najbardziej różni, oprócz oczywiście spraw widocznych gołym okiem?
- Wózki siedzące były i są znakomite na finiszu, ale świat idzie do przodu, rozwija się, tworząc coraz to nowsze, lepsze technologie. Także w naszej dyscyplinie coraz częściej rywalizują profesjonaliści, mający dostęp do wszelkich nowinek. Rywalizację z nami rozpoczyna były kierowca Formuły 1 Alex Zanardi, który w wypadku stracił nogi. Stoją za nim wielkie koncerny, starają się zrobić coś "nowego", coś, co da mu przewagę. Gdy na imprezach zaczęli pojawiać się zawodnicy na wózkach leżących, okazało się, że potrafią narzucić tak ogromne tempo od startu do mety, że na innych konstrukcjach wręcz nie sposób za nimi się utrzymać. Postanowiłem przesiąść się, spróbować sił i zobaczyć, jak mi pójdzie. Po pół roku dostałem propozycję przejścia do zespołu fabrycznego Sopur Team, jako jeden z nielicznych, by nie powiedzieć, wybrańców. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać! Ostatnio przygotowano dla mnie zupełnie nową konstrukcję, "szytą na miarę", dokładnie pod moje możliwości i predyspozycje. Inżynierowie postanowili tym razem nie dopasowywać mnie do roweru, tylko rower do mnie. Niesamowite.
Jakie cechy pozwalają myśleć o sukcesie w handbike'u?
- Niekoniecznie trzeba być silnym, ale trzeba mieć "końskie" zdrowie, niesamowitą wytrzymałość i mocne serce. Nie wszystko da się wytrenować w kilka lat, wśród nas jest wielu byłych zawodowych sportowców, którzy przesiedli się na wózek po jakimś wypadku. Mają fantastycznie wydolne organizmy. Wielu jest również byłych motocyklistów, którym ryzykowne pomysły płyną we krwi. Ja zacząłem uprawiać sport stosunkowo późno, mam sporo zaległości, nie wszystkie nadrobię. Jeśli potrafię mieć przeciętne tętno w czasie maratonu w okolicach 190, maksymalne ponad 200, a w czasie odpoczynku poniżej 40, to chyba znaczy, że wykonuję niezłą pracę (śmiech). Zdolności, potencjał organizmu mają decydujący wpływ na szybkość, choć nie zawsze wygrywa szybszy. Ważniejsza jest nawet dobra taktyka, spryt.
Domyślam się, że na wysokości 3 centymetrów nad ziemią nie ma co marzyć o komforcie?
- No tak, jestem chyba najniżej osadzonym zawodnikiem na świecie. Obecnie rama mojego handbike'a biegnie 3 cm nad ziemią. Dzięki temu mam świetną aerodynamikę, czyli mogę decydować się na odważne akcje na zjazdach z góry, atakować, uciekać, rozwijać spore prędkości. Komfort? Mój kolega z teamu przejechał w tym roku w ciągu 24 godz. 648 kilometrów. Pod koniec mówił, że odczuwał ból (śmiech).
Co uważa Pan za swój największy dotychczasowy sukces?
- Trudno mi powiedzieć jednoznacznie. Bardzo wysoko cenię sobie ściganie się w Europie, gdzie jest najtrudniej. Stąd duże znaczenie ma dla mnie trzecie miejsce w maratonie berlińskim, gdzie zresztą rokrocznie biję rekord Polski. Najważniejsze były jednak zwycięstwa w maratonach świata: w najstarszym (Boston) i największym (Nowy Jork). Gdy jestem dziś zapraszany na jakiekolwiek zawody, organizatorzy przedstawiają mnie mianem triumfatora tych maratonów - to robi wrażenie. Za życiowy sukces uważam chyba jednak tytuł sportowca roku 2008 na świecie, przyznany przez amerykański Achilles Track Club. To wyjątkowa organizacja, mająca ponad sto oddziałów na całym świecie, propagująca rehabilitację, rozwój ducha niepełnosprawnych poprzez sport. Staram się propagować ich idee w Polsce.
Ile kilometrów pokonał Pan dotychczas?
- Nie mam pojęcia, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Ważniejsze jest dla mnie to, że spotykam na swojej drodze wielu ludzi, do których mam szczęście, wszędzie. Nie doszedłbym, do sportowego punktu, w którym jestem, gdyby nie dr Krzysztof Krupecki, który wychował m.in. Marka Kolbowicza, naszego mistrza olimpijskiego w wioślarstwie. Sprzedał mi mnóstwo wiedzy, jak to ujął: lubi mnie, zatem dlaczego miałby mi nie pomóc.
Jaką największą, najtrudniejszą przeszkodę napotkał Pan po drodze?
- Najgorzej było chyba w okolicach igrzysk olimpijskich w Sydney. Miałem trochę kłopotów, nie szło mi, nie startowałem w zbyt wielu zawodach, a co za tym idzie - nie osiągałem wyników na miarę ambicji. A co tu ukrywać, ciężko o motywację, gdy nie widać perspektyw na rozwój i przyszłość. Zastanawiałem się, co dalej, czy nie zająć się czymś innym, spodobało mi się nurkowanie, spróbowałem. Na szczęście w tym trudnym czasie pojawił się sponsor, firma Vobis (jest ze mną do dziś!). Gdyby nie oni, nie byłoby najlepszego sprzętu, nie byłoby zwycięstwa w Nowym Jorku i nikt by o mnie słyszał. Długą książkę można by także napisać o mojej nieobecności na igrzyskach w Pekinie. Wybrałem - moim zdaniem - słuszną drogę przygotowań poprzez starty w imprezach najwyższej rangi, by przypatrzeć się światu, spróbować swych sił na tle najlepszych i potem pojechać do Chin nie na wycieczkę, ale po medale. Niestety, nie wszyscy to rozumieli, zostałem w domu, mogłem tylko kibicować kolegom. Jakaś zadra została, ale życie toczy się dalej. Trudno, za trzy lata są kolejne igrzyska w Londynie, znów postąpię tak samo, nie zmienię sposobu przygotowań, ale wierzę, że tym razem znajdę się w kadrze. To mój cel - nie marzenie. Myślę, że chyba robię sporo dobrego dla całego środowiska osób niepełnosprawnych. Pokazuję, że można coś naprawdę fajnego osiągnąć, tylko trzeba bardzo chcieć i wierzyć. Takie mam podejście do życia, co na to poradzę?
Wychodzi na to, że pomorski klimat ma w sobie coś szczególnego i dodaje wyjątkowych pokładów sił. Pochodzi Pan ze Szczecina tak jak nasza druga, fantastyczna niepełnosprawna sportsmenka Natalia Partyka z Gdańska. Oboje udowadniacie, iż nie ma rzeczy niemożliwych.
- I wie pan, na czym polega problem? Że ludzie nam nie wierzą! Osoby niepełnosprawne mają ogromne problemy z uwierzeniem w siebie, z uwierzeniem, że coś jest możliwe, że są w stanie pokonać przeszkody, cieszyć się życiem. Często słyszę: "Ty to możesz, tobie się udało, masz więcej sił itd.". Nieprawda! Ja zaczynałem w tym samym punkcie, co oni. Urodziłem się niepełnosprawny, ale nigdy się nie poddałem. Nie narzekałem na swój los, bo to nic by mi nie dało. Wszystko, co osiągnąłem, zawdzięczam swojej pracy, determinacji i cierpliwości - oczywiście także ludziom, którzy byli i są obok. Wiem, że najważniejszą, decydującą chwilą była ta, w której powiedziałem "chcę". Od "chcę" do "mogę" jest naprawdę niedaleka droga. Natalia jest fantastyczną dziewczyną, niepełnosprawność nie przeszkadza jej rywalizować ze zdrowymi, osiąga wspaniałe wyniki, ma talent, który zaprowadzi ją bardzo daleko. Także handbike jest szalenie popularny w Belgii, Holandii, Niemczech. Jeździ tam bardzo dużo zawodników pełnosprawnych. Proszę pana, nie ma rzeczy niemożliwych. Człowiek jest w stanie dokonywać fantastycznych czynów, musi tylko chcieć i wierzyć. A wiara góry przenosi.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-06-04
Autor: wa