Chcę znów wrócić do elity
Treść
Rozmowa z Markiem Rutkiewiczem, najlepszym polskim kolarzem 66. Tour de Pologne
Jak Pan odpowiada na gratulacje za dobry występ w naszym narodowym wyścigu?
- Przyjmuję je, dziękuję i mam nieco mieszane uczucia. Z jednej strony jestem bowiem lekko zawiedziony, bo mierzyłem w podium, z drugiej mam świadomość, że szóste miejsce, okraszone koszulką dla najlepszego górala, jest dobrym wynikiem.
Jaki zatem był 66. Tour de Pologne?
- Przede wszystkim bardzo szybki. W tym roku zmienił się jego termin z wrześniowego na sierpniowy i proszę zauważyć, jak wpłynęło to na średnią prędkość poszczególnych etapów. Rywale, ci z zagranicy, o głośnych nazwiskach, przyjechali w szczycie formy, by walczyć o zwycięstwo. Alessandro Ballan, aktualny mistrz świata, jeszcze przed startem obwieścił, że interesuje go tylko i wyłącznie pierwsze miejsce. To o czymś świadczy. Ktoś może powiedzieć: "Dobrze, gwiazdy były, ale tylko kilka", i uczynić z tego faktu zarzut. Racja, ale też dzięki temu, że w stawce było sporo młodych zawodników, dopiero zdobywających swoje pozycje, nie było etapu spokojnego, w każdym coś się działo, każdy chciał coś udowodnić i coś zdobyć. Stąd się brało ostre tempo, emocje.
Na mecie różnice między najlepszymi były minimalne, do Ballana stracił Pan zaledwie 16 sekund.
- To specyfika Tour de Pologne. Kiedy dopisuje pogoda, czołówka jest zawsze bardzo blisko siebie. Wystarczy jednak, by popadał deszcz i peleton się rwie. Najlepiej potwierdza to jedyny tegoroczny etap, podczas którego lało, do Krynicy. On zadecydował o wynikach.
Można chyba powiedzieć, że jest Pan "weteranem" TdP, wszak startuje Pan w nim już od 2002 roku. Jak przez ten czas się zmieniał?
- Bardzo, z roku na rok się rozrasta. Dziś to jedna z najlepiej zorganizowanych imprez w kalendarzu, co potwierdzają także zawodnicy z zagranicy. Rozmawiałem z wieloma z nich, podkreślali atmosferę panującą na trasie, imponował im pozornie drobny szczegół, jak świetnie oznakowane premie lotne. Niektóre przypominały metę, były na nich podia, mnóstwo kibiców, jakaś muzyka. To robiło wrażenie.
A pod względem skali wyzwań, trudności?
- W Polsce nie ma gór do nieba, trudno spodziewać się górskich etapów tylko dla największych twardzieli. To raczej wyścig dla sprinterów, którzy najpierw finiszują na płaskich etapach, a potem mogą jeszcze powalczyć w górach i dojechać do mety, zajmując w miarę wysokie miejsca. Nie znaczy to oczywiście, że jest łatwo. Przeciwnie, Tour de Pologne cechuje ciągła walka, od pierwszego do ostatniego etapu, każdego dnia coś się dzieje, można spodziewać się ucieczek, odważnych akcji, cały czas trzeba być czujnym. W trzech słowach, to wyścig krótki, treściwy i stresowy.
Dla polskich kolarzy, tych niemających szczęścia w postaci kontraktów z grupami zawodowymi jeżdżącymi w elicie, to także wyjątkowa okazja do sprawdzenia swych sił na tle najlepszych. I chyba nie musicie mieć względem nich kompleksów?
- Cały czas twierdziłem i twierdzę, że polskim kolarzom niczego nie brakuje poza objeżdżeniem. Jeśli chcemy się przygotować do najważniejszych imprez, potrafimy to zrobić. W tym roku, jak zawsze, trenerowi kadry zależało na wypromowaniu naszych zawodników, pokazaniu, że i u nas nie brakuje talentów zdolnych rywalizować w elicie. Wyszło całkiem nieźle.
Na mecie w Krynicy, gdzie był Pan blisko etapowego zwycięstwa, powiedział Pan: "Troszkę mi brakuje do najlepszych". Co znaczyło to "troszkę"?
- Zaatakowałem, chciałem oderwać się od grupy, zdobyć przewagę, bo na finiszu nie jestem aż tak mocny. Niestety, "skasował" mnie inny polski kolarz, nie byłem w stanie nic więcej zrobić. Szkoda, bo gdyby się udało, zdobyłbym 10-sekundową bonifikatę i mógłbym nawet ukończyć wyścig na drugim miejscu. Ale było, jak było, nie chcę do tego wracać. A czego mnie i moim kolegom z kadry brakuje? Startów, objeżdżenia, ciągłego kontaktu z czołówką. Dla Ballana TdP był jednym z wielu wyścigów w sezonie, nieco wcześniej skończył Tour de France. Przyjeżdża do nas z marszu, świetnie przygotowany, w formie, z grupą, która dla niego pracuje. Dla mnie TdP jest świętem, najważniejszym startem w sezonie, na który pracuję cały rok. Żeby walczyć z najlepszymi, trzeba ścigać się z nimi na co dzień. Tymczasem my niektórych rywali spoza mediów nie znamy.
W 2006 roku ukończył Pan TdP na czwartym miejscu, z identycznym czasem co trzeci Ballan. Dziś Włoch jest jedną z gwiazd peletonu, ma w kolekcji koszulkę mistrza świata. Można mu tylko pozazdrościć?
- W karierze każdego sportowca, oprócz umiejętności, liczy się także odrobina szczęścia. Mnie w najważniejszym momencie jej zabrakło. Szybko podpisałem kontrakt z grupą zawodową, jedną z czołowych w peletonie, Cofidisem. Wydawało mi się wtedy, że świat stoi otworem, gdy ekipą wstrząsnęła potężna afera dopingowa. Sporo osób zostało oskarżonych, mnóstwo straciło pracę. Znalazłem się w gronie podejrzanych, choć wiedziałem, że jestem czysty. Wystarczyły jednak same związki z grupą, aby kariera zamiast do przodu, poszła dwa kroki do tyłu. Pewnie z tego powodu nie udało mi się podpisać dobrego kontraktu w 2006 r., po świetnym starcie w TdP. Dziś mam pisma z UCI [Międzynarodowej Unii Kolarskiej - przyp. red.] i PZKol potwierdzające moją niewinność i mam nadzieję, że wreszcie karta się odwróci.
Jak bardzo jest Pan dziś blisko grupy rywalizującej na co dzień w elicie?
- Powiem szczerze, że moim marzeniem byłoby stać się częścią polskiej drużyny walczącej regularnie w cyklu Pro Tour. Czy to realne, nie wiem. Obecnie mamy w kraju trzech dużych sponsorów, dzięki którym kolarstwo jako tako się trzyma, przydałoby się ich zdecydowanie więcej. A swoje szanse oceniam na 70-80 procent. Na razie żadna ekipa nie powiedziała "tak" lub "nie", wszyscy czekali na wyniki TdP. Może pod koniec sierpnia wszystko się wyjaśni. Chciałbym znów rywalizować z najlepszymi, wrócić do ekstraklasy i za rok powalczyć o zwycięstwo w Krakowie.
Dziękuję za rozmowę.
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-08-12
Autor: wa