Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Bankructwo teorii Edmunda Klicha

Treść

W styczniu dobiegnie końca kadencja Edmunda Klicha w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Wszystko wskazuje na to, że będzie to kompromitujący finisz kariery polskiego akredytowanego przy moskiewskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym badającym okoliczności katastrofy Tu-154M. Medialna nadaktywność, artykułowanie nieodpowiedzialnych i wewnętrznie sprzecznych tez na temat jej przyczyn dobitnie świadczą, że wybór osoby płk. Klicha jako polskiego akredytowanego przy MAK był bardzo poważnym błędem. Klich nigdy nie latał na tupolewach, nie zna tych samolotów. A co gorsza, zaczął bić się w piersi w imieniu Polski, choć polska prokuratura nie wykluczyła żadnej z czterech rozważanych hipotez katastrofy na Siewiernym.
Już na pierwszej konferencji prasowej poświęconej okolicznościom katastrofy polskiego Tu-154M gen. Tatiana Anodina zademonstrowała swoją wyraźną zwierzchność nad Edmundem Klichem. - Ja odpowiem na to pytanie, pan Klich będzie mówił później - nakazała autorytatywnie. Sam Klich w zeznaniach przed sejmową Komisją Infrastruktury nigdy nie krył tego, że to gen. Aleksiej Morozow, wiceprzewodniczący MAK, wezwał go do Smoleńska, a Władimir Putin i Anodina zdecydowali, według jakich przepisów będą badane okoliczności i przyczyny katastrofy i że to właśnie Edmund Klich ma w tym badaniu reprezentować stronę polską. Jak zeznał przed sejmową Komisją Infrastruktury Edmund Klich, to nie polski rząd, lecz zastępca przewodniczącego MAK gen. Aleksiej Morozow wybrał go na polskiego akredytowanego do badania katastrofy smoleńskiej, dzwoniąc do niego, w czasie gdy ten zmierzał przez Garwolin do Warszawy. - W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa, to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny - szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji... Komitetu, to znaczy Międzynarodowego Komitetu Lotniczego [chodzi o Międzypaństwowy Komitet Lotniczy w Moskwie skupiający państwa byłego ZSRS] - oświadczył płk Edmund Klich. Nie wiadomo, skąd Morozow już godzinę po tragedii wiedział, że to cywilny MAK będzie prowadził badanie po katastrofie samolotu wojskowego, do czego nie ma uprawnień. Skąd miał numer telefonu komórkowego Klicha i jakim prawem z pominięciem drogi oficjalnej się z nim kontaktował? I tak Klich wybrał się w podróż do Smoleńska i bez jakiegokolwiek zezwolenia natychmiast przystąpił do zarządzania ludźmi, którzy jeszcze formalnie nie byli przecież jego podwładnymi. Z wyjaśnień Klicha wynika, że dokonał wyboru na zasadzie własnego widzimisię, decydując się na wybór pilota Waldemara Targalskiego i inżyniera Sławomira Michalaka do oględzin czarnych skrzynek i delegując ich do Moskwy. Gdy nie opadł jeszcze kurz po katastrofie, Edmund Klich po raz pierwszy otarł się w swoim postępowaniu o artykuł 129 Kodeksu Karnego RP: "Kto, będąc upoważniony do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją [a taką jest MAK], działa na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10". Jak wynika z wyjaśnień składanych przez Edmunda Klicha posłom z sejmowej Komisji Infrastruktury, to z jego inicjatywy katastrofę badano według załącznika 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym, która ograniczyła rolę Polski w dochodzeniu. Klich doskonale wiedział, że badanie katastrofy w oparciu o konwencję i jej załączniki jest bezprawne. Zaznaczył to nawet w swoim sejmowym wystąpieniu. Dlatego że samolot jest samolotem - był samolotem - lotnictwa państwowego. Załoga była wojskowa. W związku z tym dotyczy to lotnictwa państwowego, którego nie obejmuje załącznik 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym - zaznaczył Klich. Artykuł trzeci konwencji mówi bowiem wyraźnie: "a) Niniejsza Konwencja stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych, nie stosuje się zaś do statków powietrznych państwowych. b) Statki powietrzne używane w służbie wojskowej, celnej i policyjnej uważa się za statki powietrzne państwowe". Ponieważ polski samolot Tu-154M był statkiem powietrznym w służbie wojskowej, ze znakowaniem wojskowym "M", wybór konwencji chicagowskiej - wspólna inicjatywa Klicha i Morozowa - był bezprawny i szkodliwy dla Polski. 13 załącznik przewiduje bowiem, że w tym wypadku to Rosja (państwo miejsca zdarzenia) ma prawo badać katastrofę, a Polska może co najwyżej wyznaczyć swojego akredytowanego przedstawiciela. Tymczasem istniała podpisana w 1993 r. polsko-rosyjska umowa gwarantująca powołanie wspólnej komisji przez Polskę i Rosję w przypadku katastrofy polskiego samolotu wojskowego, a takim był Tu-154M, na terenie Rosji. Niesprawdzenie, czy istnieje taki dokument, niewykorzystanie go do badania przyczyn katastrofy przez wspólną polsko-rosyjską komisję wojskową, której wbrew umowie (zdeponowanej w MSZ) nie powołano, i nielegalne przyjęcie innego, niekorzystnego rozwiązania, może być poczytywane jako świadome działanie na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej. Jak wyjaśniał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prof. Marek Żylicz, specjalista z zakresu prawa lotniczego, procedowanie w oparciu o umowę z 1993 r. było możliwe, choć wymagałoby dodatkowych dookreśleń prawnych, ze względu na cywilnych pasażerów tupolewa. Nikt takiej próby jednak nie podjął. Kardynalnym błędem strony polskiej po 10 kwietnia jest fakt braku przeglądu instrumentarium prawnego, jakim dysponuje Rzeczpospolita, które można było wykorzystać do badania katastrofy. Rząd działał na zasadzie reaktywnej, przystaliśmy na propozycję, a w zasadzie dictum strony rosyjskiej, która dokonała wyboru konwencji chicagowskiej. A to wiązało się ze znaczącym ograniczeniem polskich kompetencji i udziału w badaniu katastrofy.
Jeden akredytowany zamiast 21

Jak wynika z wyjaśnień Klicha, w sytuacji gdy nie było jeszcze jasne, według jakich procedur badana będzie katastrofa, dążył on już do tego, by w myśl załącznika 13 Polska nie miała wielu pełnoprawnych akredytowanych przedstawicieli, lecz tylko jednego. Czytamy w jego opowieści: "I tam od razu wyszła sprawa liczby akredytowanych. Pan płk Grochowski poprosił, żeby akredytowano ze strony polskiej siedmiu przedstawicieli. No to jest oczywista niezgodne z załącznikiem, bo załącznik 13 jasno mówi, że - przepraszam, bo to tak się nie powinno mówić, załącznik nie mówi, ale tak kolokwialnie trochę, żeby... wiadomo o co chodzi, prawda - że może być jeden pełnomocny akredytowany i w tym załączniku jest również napisane, że doradców - tam jest opisane, że to są doradcy, ale często używa się formy eksperci, bo w zasadzie to są eksperci, którzy doradzają temu akredytowanemu, bo on przecież nie może się znać na silnikach, płatowcach, rejestratorach i innych urządzeniach, więc ma tych doradców swoich". Co ciekawe, Edmund Klich miał konkretny powód do tego, aby w tym śledztwie Polska miała tylko jednego akredytowanego. Chciał bowiem zaproponować siebie: "No i Rosjanie, strona rosyjska nie bardzo chciała przystaćze zrozumiałych względów. Ja wtedy podniosłem sprawę, że - właściwie oni też już nie procedują zgodnie z załącznikiem 13, bo jeśli chodzi o załącznik 13, to raczej wskazanie jest, że powinien być ktoś ze strony cywilnej, z komisji cywilnej". Z zeznań Klicha wyłania się też szokujący obraz jego postawy w czasie rozmów z premierem Federacji Rosyjskiej Władimirem Putinem: "Udałem się na tę konferencję. Pierwszy głos zabrał pan premier Putin, później jego zastępca pan Iwanow i jako trzecia pani Anodina - szefowa MAK-u, która jasno powiedziała, że będzie procedowanie według załącznika 13". Klich zaakceptował tę propozycję, mimo że wiedział, iż polski rząd nie ma o tym fakcie pojęcia. Rozmawiał bowiem wcześniej z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem. Wiązało się to z wyznaczeniem przez Rosjan Klicha na polskiego przedstawiciela w śledztwie. Czytamy bowiem: "W związku z tym zorientowałem się... Aha i Morozow mi mówi: od teraz ja jestem szefem. Więc już został wycofany ten przedstawiciel wojskowy. Ja identycznie sądząc, zebrałem całą grupę i mówię: panowie, myślę, że jeśli z tamtej strony jest taka zmiana, to tutaj też będzie, i ja na razie czekam na decyzję, ale myślę, że musimy się przygotować, żebyśmy wiedzieli, jakie mamy prawa, obowiązki zgodnie z załącznikiem 13". W ten sposób bez akceptacji polskiego rządu Klich pozbył się szefa grupy polskich ekspertów płk. inż. Mirosława Grochowskiego, bardzo szanowanego w wojsku szefa Inspektoratu Bezpieczeństwa Lotów, przejmując dowodzenie nad jego zespołem. "No i od tego momentu zauważyłem, że ta współpraca zaczęła się poprawiać. Już nie było tych problemów proceduralnych, bo i pan Morozow, i ja znaliśmy załącznik 13 i nie było już tutaj pod tym względem żadnych konfliktów" - mówił. Po chwili ujawnił jednak, że polski rząd nadal nic nie wiedział o prowadzeniu dochodzenia według niekorzystnego dla Polski załącznika 13, i nie wiedział, że Edmund Klich wyznaczony został przez Morozowa na polskiego akredytowanego przedstawiciela i że samowolnie przejął szefostwo w grupie polskich ekspertów. "Dostałem decyzję ministra obrony narodowej w sprawie powołania Komisji Badania Wypadków Lotnictwa Państwowego i zarazem druga decyzja powołania wszystkich członków tej komisji na akredytowanych przy komisji rosyjskiej. Przedstawiłem tędecyzjępanu Morozowowi. Trochętak popatrzył. Najpierw miało być7, a teraz już21, więc rosły jak gdyby tutaj, nie powiem wymagania, tylko życzenia strony polskiej. I ta decyzja postawiła mnie -można powiedzieć- jak gdyby na dwóch koniach i dwóch sytuacjach prawnych" - opisuje swoje doświadczenia Klich. Dowodem na lekceważenie prawa przez Edmunda Klicha i zarazem znamiennym probierzem jego pracy może być krótki cytat z jego zeznań: "I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu - no, powiedziałbym dosyć ostro - powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem... przyjąłem jako załącznik 13 do procedowania i działam na szkodę Polski. To były bardzo mocne słowa i ja sobie je zapisałem zaraz wieczorem. Więc w tej sytuacji nie wiem, o co chodzi. Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow".
Brak niezawisłości i mowa nienawiści
Edmund Klich bardzo często daje wyraz swojej irracjonalnej awersji wobec pilotów wojskowych. W jednym z wywiadów czytamy m.in. opis linii lotniczych Exin Air, cenionych głównie za swoją punktualność (każde większe opóźnienie w systemie DHL, do którego należy linia, powoduje dobowe opóźnienia w dostawie przesyłek, ponieważ samoloty, do których powinny być przeładowane, po kwadransie odlatują). Klich w ten sposób charakteryzował Exin: "Kolejnym przykładem jest też pewna linia lotnicza, która miała dwa zdarzenia lotnicze w Estonii.Nazwy nie będę wymieniał, aby im nie robić czarnego PR. Okazało się, że większość pilotów tam latających to byli wojskowi z krakowskiego pułku lotniczego. Przenieśli złe nawyki do instytucji cywilnej i dopiero te zdarzenia pomogły wprowadzić, można tak powiedzieć, zarząd komisaryczny, który ma za zadanie uporządkować firmę". Złe nawyki, o których mówi Klich, to - jak się okazuje - awaryjne lądowanie wypełnionym ładunkiem samolotem na tafli zamarzniętego jeziora

Autor: jc