Ammann, Schlierenzauer i Małysz
Treść
Zakończony w niedzielę w Oslo kolejny sezon Pucharu Świata w skokach narciarskich zdominował Szwajcar Simon Ammann, który pierwszy raz w karierze wygrał klasyfikację generalną, zgarniając Kryształową Kulę. Długo wyrównaną walkę prowadził z nim Austriak Gregor Schlierenzauer, ale ostatecznie musiał uznać wyższość czterokrotnego mistrza olimpijskiego. Jednym z bohaterów zmagań był Adam Małysz, który udowodnił, że w sporcie nie liczy się wiek, tylko umiejętności, serce i charakter.
Sezon rozpoczął się dla Orła z Wisły optymistycznie. Trzecie miejsce w Lillehammer dawało nadzieję, że będzie dobrze, a nawet bardzo dobrze. Potem jednak forma naszego reprezentanta spadła. Okazało się, że miesięczna przerwa w treningach (spowodowana kontuzją - w ważnym momencie okresu przygotowawczego) zrobiła swoje, straconego czasu nie udało się błyskawicznie nadrobić. Na szczęście ani Małysz, ani trener Hannu Lepistoe nie wpadli w panikę. Doświadczony, mądry szkoleniowiec spokojnie wytłumaczył swemu podopiecznemu, że konsekwentnie pracując, można dojść do celu, trzeba tylko robić swoje i nie przejmować się przeciwnościami. Małysz przyznawał potem, że rady Fina były bezcenne, także, a może przede wszystkim w trakcie rehabilitacji. - Wtedy pracowałem głową, myślałem o skokach, nie siedziałem bezczynnie w domu - tłumaczył. Wszystko to pomogło wrócić, i to w fantastycznym stylu. Im było bliżej do igrzysk, tym skakał lepiej, równał do najlepszych, do podium. Nie udało się jeszcze w Zakopanem, ale tuż przed wylotem do Kanady zajął drugie miejsce w Klingenthal. W Whistler błyszczał pełnią krasy, a po powrocie z olimpiady fruwał jak na skrzydłach. W czterech ostatnich konkursach sezonu trzy razy był drugi, raz trzeci. Nie wygrywał tylko dlatego, że nieprawdopodobnie latał Ammann, a jak Szwajcar znalazł się w zasięgu, swoje zrobili sędziowie (w pierwszej serii zmagań w Oslo). Wszystko to pozwoliło Małyszowi awansować na wysoką piątą lokatę klasyfikacji generalnej i potwierdziło, że wciąż jest wielkim zawodnikiem, zdolnym przekraczać granice i osiągać najwyższe cele. Sezon okazał się udany, bardzo udany, i dał zawodnikowi zastrzyk energii na kolejny. Szkoda, że tak ciepło nie możemy się wypowiedzieć o pozostałych naszych reprezentantach. Plany były ambitne, sięgały regularnych lokat w czołówce, tymczasem po dobrym początku podopieczni Łukasza Kruczka mocno spuścili z tonu. Kiedy w Lillehammer Małysz, Kamil Stoch, Krzysztof Miętus i Marcin Bachleda uplasowali się w czołowej piętnastce (pierwsze takie zawody w historii), wydawało się, że nasi mogą odegrać w sezonie niepoślednie role. Jednak poza Orłem z Wisły nie odegrali. Stoch, co prawda zdołał jeszcze kilka razy zahaczyć o dziesiątkę, ale były to tylko epizody. Potwierdziło się, że następców Małysza jak nie było, tak nie ma, nasi zawodnicy nie są w stanie powalczyć o coś więcej. Czy to kwestia zbyt niskich umiejętności, czy błędów szkoleniowych, czy kiepskiej psychiki - pewnie wszystkiego po trochu. Przykładowo Stoch ma potencjał, co do tego wątpliwości nie ma, a jednak wciąż nie potrafi się przełamać.
Od początku sezonu na czele pucharowej klasyfikacji ulokowali się Ammann i Schlierenzauer. Obaj dzielili się wygranymi, skakali fantastycznie, szczególnie młody Austriak, który stał się pewnym kandydatem do Kryształowej Kuli i złotego medalu olimpijskiego (medali). Łatwość, z jaką 20-latak wygrywał i uzyskiwał niebotyczne odległości, wzbudzała podziw i zachwyt. A jednak nie zdołał wytrzymać tempa narzuconego przez Szwajcara. Kiedy Simon wyleciał na zawody do Sapporo, wielu komentatorów powątpiewało, czy to dobry pomysł. Spekulowano, że owszem, być może dzięki temu zostanie liderem PŚ i zwiększy znacznie swe szanse na Kryształową Kulę, ale straci to, co najważniejsze - olimpijskie podium. Podróż, zmiana stref czasowych miały odbić się na jego dyspozycji i kiedy w Zakopanem dwa razy rywali znokautował Schlierenzauer, wydawało się, że ta obrana przez jego trenerów droga przyniesie wyczekiwane owoce. A jednak Ammann wiedział, co robi. Formy nie stracił, w Whistler dwa razy stanął na najwyższym stopniu podium, a po igrzyskach wygrał wszystkie cztery konkursy PŚ. Skakał nieprawdopodobnie, z lekkością, pewnością siebie, na luzie. Pewnie jakoś pomagały mu rewolucyjne i oprotestowane przez Austriaków wiązania, ale najważniejsza była "kosmiczna" forma. - Rywalizował w innej lidze - chwalił go Małysz. W efekcie Simon pierwszy raz w karierze sięgnął po Kryształową Kulę, przeszedł do historii. W całym sezonie wygrał aż dziewięć konkursów PŚ, a wcześniej (łącznie) na najwyższym stopniu podium stał zaledwie osiem razy! Te liczby nie pozostawiają wątpliwości.
Najwięksi przegrani? Finowie. Zazwyczaj dominujący, ze wspaniałą historią, w sezonie nie wygrali ani razu! Trzykrotnie na podium stanął rutynowany Janne Ahonen, dwukrotnie Harri Olli. I to wszystko. Takie wyniki były wielkim rozczarowaniem i sensacją. Zawiedli także Rosjanie, którzy rokrocznie notowali na swym koncie spore postępy, a w tym sezonie nie zbliżyli się nawet do najlepszych. Dmitrij Wasiljew tylko dwa razy zagościł w czołowej dziesiątce, plany i oczekiwania były dużo większe. Regres potwierdzili też Niemcy - po jednym miejscu na podium Pascala Bodmera, Andreasa Wanka i Michaela Neumayera to wynik kompletnie rozczarowujący.
W sezonie 2009/2010 zawodnicy rywalizowali w 23 indywidualnych zawodach. Ammann był najlepszy w dziewięciu, Schlierenzauer w ośmiu, pozostałe wygrywali Austriacy - Thomas Morgenstern (dwa) i Andreas Kofler, Norwegowie - Anders Jacobsen i Bjoern Einar Romoeren, oraz Słoweniec Robert Kranjec. W Turnieju Czterech Skoczni dość niespodziewanie triumfował Kofler (Ammann był piąty, Małysz dziewiąty), a w Turnieju Nordyckim Ammann przed Małyszem.
W ostatnich 10 konkursach sezonu obowiązywał nowy system punktacji, biorący pod uwagę długość rozbiegu oraz siłę i kierunek wiatru (w zależności od tego można było zyskać lub stracić punkty). Wywołał skrajne komentarze, ale zawodnicy byli raczej zgodni, że wciąż jest niedopracowany i nie do końca sprawiedliwy.
Piotr Skrobisz
Nasz Dziennik 2010-03-17
Autor: jc